Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2012

Dystans całkowity:120.00 km (w terenie 50.00 km; 41.67%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:2
Średnio na aktywność:60.00 km
Więcej statystyk

JEŻdżenie na rowJEŻe

Niedziela, 17 czerwca 2012 · Komentarze(1)
Dzisiejszy rajd odbył się pod nazwą "JEŻdżenie na rowJEŻe"
Trasa przebyta, to średnio 70km, nie należąca do najłatwiejszych.



Najsamprzód zebraliśmy się pod mym garażem, celem dopieszczenia mojego nowego nabytku. Walka z pedałami bywa męcząca.



Po uporaniu się z nimi czas na szybką kąpiel, gdzie naJEŻony dawid mył mi hakę, ja w odwdzięce dymałem jego przód.





Po kąpielach dobiliśmy na 10-tą pod Kałland, gdzie już większość się przegrupowywała.



W międzyczasie, gdy ja udałem się po naklejki dla dzieci masakry, cały peleton uciekł mi i zaczekali dopiero pod Mlekoluxem.



Już razem kolejny raz pokonywaliśmy "świetną" ścieżkę rowerową w Rudej.



Szczęśliwi odbiliśmy na asfalt i udaliśmy się między boiskiem i cmentarzem w stronę lasu.



Po zaskoczeniu nas przez parę kałuż po wjechaniu do lasu czas na przegrupowanie.



Okazało się, że Mrówek złapał kapcia i po dojechaniu na awaryjnych pod Jajczaki trzeba było zająć się tematem, bo już każdy, kto jechał z przodu, dymał.



Tech-support w mej wspaniałej osobie postanowił nie wziąć ani grosza za pomoc, mimo niedzieli.



Przy okazji zorganizowaliśmy zawody w dmuchaniu gumy na czas, niestety tylko ja brałem w nich udział, przez co też zająłem pierwsze miejsce.



Przesiadłem się na pompkę, bo jednak niekulturalność niektórych forumowiczów przekraczała wszelkie granice i naciskali mi na dętkę zmuszając przez to moje policzki do nadymania.



Po namierzeniu dziury językiem, przetarciu tarką i przyklejeniu Mrówkowi łatki, czas na wsadzenie na felgę.



Niektórzy eksperci krzyczeli: wentyl! wentyl! Tłumaczyłem, że dopiero po zakręceniu koła można wkręcić wentyl, jednak okazało się, że przy zakładaniu opony wentylek sobie uciekł z felgi.



Po jego lokalizacji, skręceniu do reszty roweru, ruszyliśmy dalej, na Łaszew, poprzez Jajczaki i Strugi.

Znowu kościół z nami wygrał, bo podczas mszy, wszelkie sklepy w Łaszewie były zamknięte. Mszyca normalnie!
Minęliśmy Łaszew, niestety ja nastawiony na postój w Łaszewie miałem migotanie komór, stan przedzawałowy, bracia mroczki i jescze innych parę niekorzystnych rzeczy, więc musiałem zrobić mały pitstop.



Niestety jak widać psychika odgrywa ogromną rolę, bo zdarzyło mi się coś takiego pierwszy raz. Zawsze szło wg planu.
Przód jak zwykle poszedł do przodu, a tył został w tyle. W międzyczasie fotoaparatka i jej nowozaręczony Krzysztof dobił dobili do nas w Łaszewie, gdzie już razem przemierzaliśmy dalszą trasę. W Przywozie przód czekał na tył i reprymendę.



Wiedzieliśmy, że Toporów nas nie zawiedzie. Sklep otwarty, czas na przystanek



Z racji tego, że nie jadłem śniadania aż dwóch namówionych przeze mnie kupiło mi po batoniku. Dziewczyny też miały czas na zamianę dwóch zdań typu: "jak się jedzie?", "skąd jesteś?" i takie tam. Wymieniły się też przepisami na zupę, między innymi na JEŻynową.
W tle naJEŻony bohater drugiego planu.



Po odpoczynku czas na dalszą jazdę. W stronę Kamionu.



Za Kamionem spora góra i kolejne kalorie spalone, parę owadów wypuszczonych w powietrze, i parę kropel potu spłyniętych po zmęczonych skroniach. A to dopiero 23 kilometr.



Pogoń za glizdą i resztą.



Niżankowice za chwilę, jedziemy praktycznie w jednym peletonie.



Niestety przy moich oponach przystosowanych typowo w teren musiałem dobić sobie parę atmosfer, bo czułem się, jakbym jechał czołgiem.



Przód znowu czekał.



Przeturlaliśmy się przez Niżankowice, znowu razem.



Ze śpiewem na ustach pokonywaliśmy trasę do drogi Działoszyn-Wieluń. A śpiewaliśmy tak dosadnie, że ludzie do płotów dochodzili, jeśli ktoś oczywiście płot posiadał.



Jak już było pośpiewane, dotarliśmy do głównej, by zapoznać się z mapą.





W tym samym czasie jakiś gość skosił słup. Słup był słaby, to się poddał. Jak reprezentacja.



Po sprawdzeniu mapy i napełnieniu bidonów wodą z kałuży, ruszyliśmy dalej, na Szczyty.





Przejechaliśmy przez Szczyty, dojechaliśmy do jakiejś głównej, niestety nie moje tereny i mapa znów poszła w ruch.





Tutaj prawie wszyscy, oprócz Mrówka, który jako jedyny postanowił poświęcić się i zrobić zdjęcie. Mrówek nie jest fotogeniczny, więc nie było wielkiej straty.



W drodze do Ożegowa Stefan zaczął pokazywać bieliznę i rozpraszać kierowców.



Ożegów, gdzie jeszcze nie wiemy, co nas czeka.



Zaczęło się zaczynać. Najsampierw pierwszy sklep zamknięty, a tu postanowiliśmy zrobić postój. Na szczęście masakra swym przebiegłym wzrokiem wyhaczył parasole znanego wszystkim browaru, pokazał paluchem i tamtędy wszyscy się udaliśmy.



Sklep okazał się barem. Zakotwiczamy!



Ledwo się rozsiedliśmy, jak nagle ktoś z góry zaczął wykręcać mokre pranie.



Po przestudzeniu trasy można było ruszyć dalej. Przystanek był idealny, w idealnym miejscu i momencie. Każdy, kto miał pampersa, zachował go suchego.



Znowu mapa, bo ktoś położył więcej asfaltu, niż było na mapie.



Podjąłem decyzję o skręcie w lewo z asfaltu.



Jednak niekoniecznie dobrą, bo okazało się, że ktoś ma bardzo porządną drogę do posesji.



Wyszło ku nam 3 tambylców, którzy udzielili nam cennych wskazówek, jak dojechać do rezerwatu "Mokry Las". Dziękujemy, bo mapa przy takich radach i znajomości terenu się chowa. Ruszyliśmy z powrotem do asfaltu.



Ruszyliśmy w kierunku Siemkowic, jednak nie zdobywając tej miejscowości.



Temperatura i wilgotność do jazdy sprawiły, że każdy złapał oddech i można było zregenerować siły na parującym asfalcie.



Zjechaliśmy z asfaltu już w prawidłową drogę, niestety rezerwat w ogóle nie był oznakowany. Szkoda, bo to niestety dla turystów jest smutną wiadomością.



Dojechaliśmy do paru domostw Mokrego, które były zlokalizowane w środku lasu, z daleka od centrum. Było nawet jedno bocianie gniazdo, więc niektórzy z miasta widząc atrakcję w postaci boćka zrobili pamiątkową fotkę.





Monotematyczny dzisiaj jestem, ale znowu mapa.



Dopiero po pięciu minutach zorientowałem się, że to nie błąd w druku i mapy nikt wcale do góry nogami nie wydrukował, tylko ja źle trzymałem.





W tym samym czasie kitor zaznajamiał Krzysia z telefonem.



W końcu ruszyli!



Dojechaliśmy do miejscowości Laski, lecz żadnej takiej nie spotkaliśmy. Za to niestety mieli skrzyżowanie, więc znowu... co? Mapa.



Konfrontacja wersji elektronicznej z papierową.



Pieńki Laskowskie. Już za Laskami, których nie było.



Kościół. Skromny. Pewnie jest tam ksiądz z powołania.



W oczekiwaniu na Mrówka w lesie trzeba było zmienić olej. Serwis Spacar był na miejscu, ale daliśmy radę sami.



Dwie chwile na oddech gdzieś niedaleko Kochlewa.



Minęliśmy Kochlew i piękną ścieżką przy rzece dojechaliśmy do mostu w Krzeczowie.





Chwilę za Krzeczowem pożegnaliśmy fotoaparatkę Jolkę i fotoaparatka Krzysia a sami udaliśmy się do Kraszkowic, by tu zrobić już ostatni postój.



Jeszcze tylko...



Z Wierzhlasa ulicą Czereśniową do torów, następnie POW i POWoli niektóre człony zaczęły się odłączać. Pożegnaliśmy się w trakcie i tak wydeptaliśmy 70km.


Dzięki! Do następnego! :)

Bożocielny dzień pękniętej gumy.

Sobota, 9 czerwca 2012 · Komentarze(0)


Zebraliśmy się pod Kałlandem w ilości dwóch, czyli ja i mój brzuch, następnie po drodze zgarnąłem masakrę i razem ruszyliśmy dzisiaj lajtowo wyczynowo na Kamion. Taka typowa chamska trasa do spocenia się. Minęliśmy strefę kościoła, która podczas mszy obejmuje również parking carrefoura, bo tam część spora owców i baranów stała. Ciekaw jestem, czy jak do kina jeżdżą, to oglądają film z korytarza :D
Dojechaliśmy do Rudy, tam się również zaczynały odprawiać modły, a za kościołem jakiś kmiotek zaparkował centralnie na przejściu dla pieszych i przejeździe dla rowerów. Ale czego się nie robi w imię wyższych intencji! Przecież będzie bardziej wyświęcony. Dość mocnym tempem pojechaliśmy do przejazdu kolejowego, w międzyczasie na ścieżce rowerowej szły jakieś dwie miejscówki po 70tce, które nie słyszały dzwonka, dopiero jak ryknąłem, żeby zeszły łaskawie ze ścieżki i chodzi się po szarym a nie czerwonym, to sobie przywróciły świadomość, że racja leży po naszej stronie. Dziś jechało się bajecznie, ponieważ wszyscy albo w kościołach, albo już zgony, więc ruch na drodze był nijaki. Do Mierzyc spotkaliśmy w sumie 2 auta. Niestety Mierzyce nie przyjęły nas zbyt łaskawie. Najpierw zamknięte sklepy, a potem na skrzyżowaniu z Łaszewem i Kraszkowicami pani dyżurująca ruchem :DDD oznajmiła nam jak Gandalf we Władcy Pierścieni, że "you shall not pass!". Pytam: że jak? "you shall not pass!". Okazało się, że procesja zawaliła całą drogę i nawet karetka pogotowia miałaby problem, skoro my rowerami nie mogliśmy się przecisnąć. Szurnęliśmy zatem lekko sfrustrowani w stronę Kraszkowic, by następnie odbić w prawo z asfaltu przyjemną, znaną już przez nas polną drogą, następnie leśną, którą dojechaliśmy do Toporowa. Wykręciliśmy tutaj aż 25km/h średnią, więc całkiem całkiem.
W nadziei, że nasz zaprzyjaźniony ABC w Toporowie będzie otwarty sunęliśmy już ponad 30km/h. Jednak okazało się, że zaraz ma zacząć się procesja, więc sklepy graniczące z przejściem procesji są pozamykane. Paranoja jakaś! Skręciliśmy w jednokierunkową na Kamion i w tym momencie poczułem, jak przednie koło wyzionęło ducha. A raczej wyzionęło powietrze.


Dobiłem na maksa, jednak dojechałem tylko kawałek za most, następnie podprowadziłem w stronę ośrodka Kamion. Tam na szczęście sklep był otwarty, więc mogliśmy ugasić pragnienie i zmienić gumę, którą woziłem 5 sezonów na czarną godzinę :)


Niestety z racji tego, że nie pamiętam kiedy zdarzyła mi się podobna sytuacja, zmiana gumy zajęła nam więcej, niż chłopakom w pitstopie F1.


Po wymianie ruszyliśmy dalej, zobaczyć jak wyglądają tereny za ośrodkiem Kamion.
Oprócz przyjemnego widoku ze skarpy na rzekę płakać się chciało, co się stało z działkami wykupionymi prawdopodobnie przez ślązaków, na których poniszczono doszczętnie i splądrowano skrzynki elektryczne.
Oprócz tego, teren strasznie zarósł świerkami, sosnami i inną kosodrzewiną.


Łza się w oku kręci, bo teren naprawdę świetny pod rekreację.
Poryczani ruszyliśmy dalej, w stronę Toporowa. Niestety natknęliśmy się na ruszającą procesję, więc musieliśmy ją objechać przez Przywóz.
Tam też przy moście zrobiliśmy sobie ostatni przystanek.




Rowery strategicznie zostawiliśmy na moście.


Po zrobieniu pamiątkowego zdjęcia niezapominajkom, ruszyliśmy dalej, na Wieluń.


Jeszcze tylko Ruda,


i wspaniała ścieżka,


i tak wydeptaliśmy 40km :)

Czterej pazerni i pies

Niedziela, 3 czerwca 2012 · Komentarze(0)
I po kolejnym, śmiesznym i udanym rajdzie.



Zebraliśmy się oszałamiającą liczbą trzech i pies pod Kałlandem, spod którego to ruszyliśmy Warszawską, by skręcić w Przemysłową i dotrzeć do Stawu. Ze Stawu zebraliśmy Dusia, więc już jechaliśmy ekipą: czterej pazerni i pies.


Ze Stawu polniastą drogą udaliśmy się na Wydrzyn, by na paręset metrów wjechać na asfalt kibica.


Naszym oczom ukazała się bramka na euro, jednak chyba Wydrzyn nie posiada stadionu, więc to była zmyła, bo okazało się to tylko transportem dla węża pompującego wodę na pola. Ahh ta mania euro koko...


Dojechalim do Czarnożył, pod nasz ulubiony sklep, gdzie zrobilim zaopatrzenie


Z Czarnożył przetoczyliśmy się na Emanuelinę, a potem na Leniszki, wcześniej zostawiając mego piesa do obcięcia.


Niestety nie jechaliśmy typową naszą trasą na Kłoniczki, tylko postanowiłem przebadać szlak EWI, tyczony zapewne jakąś terenówką, bo wątpię, żeby ktoś tam OPRÓCZ MNIE OCZYWIŚCIE dał radę przejechać. Wszyscy pchali (oprócz mnie oczywiście)...


... i pchali... te swoje rowery po tym jakże pięknym szlaku rowerowym! Nie pomagało zdejmowanie kasków, tudzież innego odzienia. Rowery jechać nie chciały (oprócz mojego oczywiście).


W końcu zrobiliśmy mały duży postój na bliżej niewiadomo poco, w końcu nawet cegły w lesie poszły w ruch, które też nie wiadomo skąd się tam wzięły.


Po zlokalizowaniu siebie na mapie ruszyliśmy w poszukiwaniu stawu torfowego. Na szczęście musieliśmy zjechać z pięknego szlaku rowerowego, bo nagle piach się skończył.


Gdy ja zostałem w tyle na robienie zdjęć, reszta w osobach trzech zdążyła się tak zagadać i mieć mnie gdzieś,


że sam znalazłem owe torfowisko.
Zrobiłem nawet ze dwa zdjęcia, żeby nie było, że oszukuję, jednak widok nie napawał jakoś super widokiem, czy czymś tam.




Z racji tego, że jako jedyny znam się na mapie, mam świetną orientację w terenie i jeszcze kilka innych walorów, których nie chcę tu wymieniać, żeby nie wyjść na narcyza, minąłem gdzieś bokiem ekipę i po bezdrożnej łące (jak sama nazwa wskazuje) wyprzedziłem ich i czekałem, aż mnie znajdą.


Mogłoby się wydawać, że byli tacy źli na mnie, że droga się skończyła, że pobłądziłem, że musiałem nawet uciec przed nimi na drzewo.


Nic bardziej mylnego. Ja się wcale nie bałem i to nie było drzewo, bo kitor mnie zdemaskował. To zwykła ambona była! Ale nie taka kościelna, tylko taka myśliwska.


Wejszlem tam się rozejrzeć, bo faktycznie nie lubię się wracać (jak każdy facet zresztą), z nadzieją wypatrywałem drogi. Niestety ambonę musiałem dość szybko opuścić, bo Jarowi zaczęło się nudzić i chciał mnie stamtąd strącić.
Jak się okazało, paręnaście metrów od ambony wypatrzyłem kładkę, a paręset metrów w łąkach domostwa, więc plan był następujący: pokonać kładkę, następnie domostwa.
Okazało się, że i pierwsza i druga część planu do łatwych nie należała.






Po zmaganiach z kładką przyszedł czas na dotarcie do domostw. Po lewej jakieś zboża, po prawej również, kawałek miedzy nam został, żeby się z widłami w plecach czasem ciężko nie jechało.


Kitor rozpędzony po żytku tak się wystraszył tych wideł, że za chwilę swego rumaka zabrał na plecy.


I tu za chwilę pojawiła się wspomniana wyżej druga problematyczna część przeprawy... gospodarstwo od tyłu to pół biedy, żeby się przedostać, ale ta krowa... najpierw myśleliśmy, że to byk, ale jednak okazało się to bydle krową i to nie byle jaką. Przy próbie przejścia koło niej zacierała trawę racicą i ruszała w naszym kierunku. Transwestytka jakaś! Nawet Jaro, który na jednym z poprzednich rajdów dosiadał kozę, miał teraz wątpliwości. W pewnym momencie się nawet wycofał.


Ja również nie miałem zamiaru koło tego tranzystora przechodzić i chciałem obejść domostwa z lewej strony, za mną ruszył kitor. Jaro jednak w akcie desperacji zaczął objeżdżać krowę z Dusiem, jednak krowa zobaczywszy ich przeprawę postanowiła wypiąć się z kołka i zaczęła ich gonić. My z kitorem widzieliśmy to z boku, krowa biegła za nimi dobre 50 metrów i ryczała: "aaa buuuuuuziiiii?". Okazało się, że to jedna z kłoniczkowskich wściekłych krów.
W trakcie drogi niejednokrotnie stawaliśmy oglądając się za siebie, czy aby na pewno odpuściła.


W końcu pewni siebie, że już nas nie goni zrobiliśmy sobie przystanek.




Dojechaliśmy tak do Czarnożył, gdzie rozstaliśmy się z Dusiem, który musiał już jechać do domu, bo mu się ziemniaki rozgotowały, my dalej bujnęliśmy się w stronę Łagiewnik.


Bliżej nieokreślone tereny stawały się jeszcze bardziej atrakcyjne, kiedy je rozdziewiczaliśmy.


Okazuje się, że jest taka miejscowość jak Kąty i to nie walichnowskie, gdzie ludzie żyją sobie jakby przeniesieni w czasie.


Za Kątami pojawił się zakręt śmierdzi, który ledwo wyrobiliśmy. Tam trzeba zwolnić i wrzucić wsteczny, żeby go przejechać bezpiecznie.


Po dojechaniu do Czarnożył Jaro stwiedził, że coś go mrowi pod kaskiem. Marudził tak dobre 10 minut, gdy zatrzymaliśmy się i wtedy się okazało, że go nie mrowi, a osi pod kaskiem. Odebraliśmy nieco wcześniej mego piesa od strzyżenia i udaliśmy się na Wydrzyn.


Znowu natrafiliśmy na euro bramę w Wydrzynie,


przez którą chwalebnie przejechałem jako ostatni.


Jeszcze tylko wypuszczenie Borysa na ostatnim OeSie w stronę Stawu,


by mógł rozprostować kości.


Ze Stawu już prosto na Wieluń, by tam pod Kałlandem zakończyć rajda. Wyszło w sumie 50 km.