Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2012

Dystans całkowity:133.00 km (w terenie 65.00 km; 48.87%)
Czas w ruchu:09:47
Średnia prędkość:13.59 km/h
Liczba aktywności:2
Średnio na aktywność:66.50 km i 4h 53m
Więcej statystyk

Pod Łysym Wujem

Niedziela, 1 lipca 2012 · Komentarze(0)
Dziędobry! Mimo tego, że na dworze tylko 36 stopni w cieniu, którego nawet ciężko wychwycić, ruszyliśmy. Dzisiejszy rajd dedykuję Łysemu Wujowi.



Dzisiaj był skład trochę sklejany, ponieważ po drodze dokleiliśmy czterech bajcyklistów z naszego klubu.
Po zebraniu się pod Kaufem z Jarem, Kitorem i dawidem ruszyliśmy w stronę centrum, żeby tam zgarnąć z placu Legionów Mrówka. Następnie ruszyliśmy na Gaszyn, po drodze zbierając seniora Glizdę Pierwszego. Niestety sama księżna glizda była tak wystraszona pogodą i też pewnie z lekka pamiętająca lub i nie wczorajszy wieczór, więc została w domu, mimo usilnych nalegań. A może ja się za słabo starałem. Mniejsza o to. Pojechaliśmy na Kadłub, gdzie szlakiem rowerowym skręciliśmy w kierunku cmentarza, dzięki temu mogliśmy rozkoszować się jakże przydatnym tego dnia cieniem.



Mrówek dopiero tutaj zorientował się, że ma aparat i do czego służy, dlatego nie ma fotek z wcześniejszego przejazdu.



W pięknym skwarze drogą na Popowice popychaliśmy pierdoły, jak zwykle zresztą.



Z Popowic na Józefów, Grębień, a potem już w stronę naszych kolejnych dwóch doklejek.



Znowu jakieś 500 stopni w słońcu, bo cień tylko padał nasz.





W pewnym momencie droga zamieniała się w łąkę, lecz mimo wszystko była tak równa, że jechało się poetycko. Mimo wszystko: byle do lasu, do cieniu, chociaż miejscami wiaterek zawiewał tak przyjemnie, że tylko zatrzymanie się groziło zabiciem przez falę gorąca, więc nikt się nie odważył stanąć.



Hopsasa do lasa.



Jeszcze chwila i podejrzewam, że byłoby paru śmiałków, co by tam ostudziło swoje cielska. Jednak nie tym razem, bo za chwilę dwie doklejki.



Znana już nam z któregoś wcześniej rajdu ulica Świętego Huberta, na skrzyżowaniu której postój i czekamy.





Bardzo rzadki widok - ulica w lesie, otabliczkowana zresztą. Krzyż się nawet znalazł, więc już nie trzeba krzyczeć, gdzie jest. W lesie jest.



Są i nasze dwie doklejki. Ostatnie już. Fotoaparatka i fotoaparatek WD-40. Nie zaskrzypiał przez całą drogę.



Cześć Krzysiu, jak masz na imię?



Duktem - leśnym, jakby ktoś miał problem z domyśleniem się - ruszyliśmy w stronę Kałuż, w poszukiwaniu otwartego (jak zwykle ten sam problem) sklepu.



Jedziemy,



i jedziemy,



i jedziemy...



... a sklepu nie widać.



Fotoaparaty nas pocieszyły, że w lesie jest bar, więc od razu zaczęło się miło pedałować, mimo, że z górki.



Już za chwilę okaże się, czy za tym płotem czeka na nas oaza.



Powitał nas piękny szyld, jak i cała posesja, lecz niestety zamknięta. Dopiero od 14, więc 3 godziny to trochę za długo, żeby czekać.



Ruszyliśmy dalej, zdesperowani, spoceni i w ogóle. Sklep, sklep, sklep! Gdzież on jest?





W prawo na Wierzbie, w lewo na Dalachów. Wiem, że we Wierzbiu sklep jest i powinien być otwarty, w stronę Dalachowa nie za bardzo nam pasowało, więc jednak Wierzbie.



W miarę nowym asfaltem przetoczyliśmy się przez Marki, w stronę Wierzbia. Coś mi się zaczęło wkręcać w międzyczasie w łańcuch, okazało się, że to język.



W sumie ruszyłem bez nawodnienia i napasienia, więc jakiś batonik + napój energetyzujący były dla mnie wówczas zbawienne.



Wierzbie, i co? I wuj jeden wielki. Msza, więc jak myślicie? Zaraz mnie odwiozą...
Na Ożarów! Tam pewnie jakiś protestant musi mieć otwarte.



Zacienioną drogą mogliśmy sobie lekko odpocząć.



Nie myliłem się. Otwarte! Zaspokoiliśmy potrzeby, odpoczęliśmy.




Dosiadł się do nas nawet lokalny jegomość, który był tak upierdliwy jak komarzyca w nocy, a epitetował tak, że jakby miał udzielać wywiadu do mediów, to wyglądałoby to mniej więcej tak:
"i słuchaj kurwa ty kurwa to jesteś kurwa nabity kurwa a kurwa ta się kurwa chyba kurwa zaraz kurwa no no no taka kurwa fajna kurwa dziewucha kurwa ja pierdole kurwa fajne kurwa chłopoki kurwa skąd kurwa jedzieta kurwa."
Tak nam uszy spuchły, że najpierw widziałem w dawida oczach, iż ów jegomość zaraz wyłapie liścia, ale dawid ćwiczy jogę, mantrę i feng-shui, więc nie dał się wyprowadzić z równowagi. Jarowi natomiast coś puściło i chciał pana wyprosić kulturalnie. Nie pomogła kultura, więc wszyscy zaczęliśmy pana wypraszać. Na koniec okazało się, że to jest jakaś rodzina z Jaro, bo pan powiedział do niego: "Ty łysy wuju kurwa, Ci dojebałem". Pożegnaliśmy się (z)ciule(m) i ruszyliśmy dalej. W międzyczasie fotoaparatek odłączył od nas, bo zgłodniał i udał się na obiad.



Jaro tak przejęty tym wujowaniem, łysym w dodatku nie słyszał, jak wołaliśmy, że ma skręcić w prawo.



Poczekaliśmy na rozdrożu, czy dźwięk Jarka sięgnie, lecz niestety nie doszło.



Podgoniliśmy więc za wujem. Łyso mu było, że nie słyszał naszego wołania.



Przy ożarowskich stawach kasztanową aleją jechało się wybornie, lekki wiaterek dał o sobie znać, dzięki czemu był czas na regenerację.



Piękne tereny, piękne stawy. Szkoda, że tylko przejeżdżamy, bo to jest świetne miejsce do wypoczynku z leżaczkiem i dobrą lekturą.



Dojechaliśmy do glinianki, gdzie zrobiliśmy sobie troszkę dłuższy odpoczynek.



Jestem prawdziwym patriotą, bo zamiast wieszać flagę, po prostu miałem ją na sobie, czyli tzw. opalenizna na robotnika.



Szlakiem rowerowym EWI4 ruszyliśmy dalej, w kierunku Motyla.



W pewnym momencie przez złe oznakowanie szlaku musieliśmy posilić się papierem, który i tak się zdał tylko do jednego celu, więc na moją świetną intuicję ruszyliśmy dalej.



W międzyczasie znaleźliśmy bierki, ale nie było czasu na granie.



Wróblew i czas na poszukiwanie otwartego sklepu. Na szczęście godzina już po mszy, więc jest szansa.



Szukamy z nadzieją.



Jest! Oflagowaliśmy go nawet naszym brandowym logiem forum. Ja w międzyczasie wyciskałem siódme poty z kasku. Fotoaparatka przysnęła podczas spożywania wody.



Za Wróblewem jeszcze pokazałem ekipie bardzo miłe dla oka wyrobisko przy cegielni w Mokrsku. Wszyscy z wrażenia podparli się, żeby zatańczyć kujawiaka.



Podejrzewam, że za jakiś czas zrobią z tego okazały zbiornik wodny.



W czasie drogi przez Mokrsko kitor wydawał się zemdlewać.



Minęliśmy Mokrsko, Krzyworzekę, jeszcze tylko Gaszyn.



Za Gaszynem pożegnaliśmy się z siniorem Glizdą Pierwszym i ruszyliśmy w stronę centrum



Tak oto dopisaliśmy sobie do naszego tematu kolejne 58 km i fajny rajd, mimo egipskich temperatur.

Z bajkerskim pozdro: kto nie pedałuje, ten jest łysym wujem!

Działoszyny i tamte strony.

Niedziela, 1 lipca 2012 · Komentarze(0)
Dzień dobry. Zaczynamy.
Średnio dzisiaj to 75 km, średnia 19-20km/h. Czas jazdy z przystankami: 5:15h



Wystartnęliśmy spod Kaufa o 9:30 w składzie: ja, Masakra!, kitor, dawid, JarekU.
Po drodze spod MlekoŻabki zgarnęliśmy Bogdana i razem takim w miarę dobrym tempem udaliśmy się na Rudę, z którejże skierowaliśmy się w strony Mierzyc. Po skręcie za torami w prawo i ujechaniu paruset metrów zaczęliśmy pokonywać pierwszy zarkęt, prawie na wysokości wysypiska śmieci. Zamykałem peleton i słyszę, że jakiś ćwok próbuje nas wyprzedzać po wewnętrznej, nie widząc absolutnie drogi za zakrętem. Wjechałem w zakręt i widzę, że z naprzeciwka ciśnie się auto, więc ten debil z tyłu absolutnie nie ma szans na wyprzedzenie, więc albo będzie nas taranował, albo ostro zetrze klocki. Oczywiście miał jakiś problem, bo strasznie zapluł sobie podczas ostrego hamowania przednią szybę, więc machnąłem, czy wszystko w porządku, na co potraktował nas fakersem. Przyjaznym gestem zaczęliśmy przywoływać go do zatrzymania się, ale widocznie nie miał odpowiednich butów do tańca, a szkoda. Mam nadzieję, że życie gówniarza wyprostuje.
Dodam, że jechał turbo golfem II o kolorze szarym, z laską, więc popis był wskazany, a kompromitacja z jego strony absolutnie niedopuszczalna.
Po skoku ciśnienia na 180 w przeciągu parunastu minut znaleźliśmy się w Przywozie, gdzie zadokowaliśmy w zakamuflowanym sklepo-barze. Tam spotkaliśmy się z Łukaszem i Agnieszką, małżeństwem notabene z poprzedniej wycieczki.



Z Przywozu, Przywoza ruszyliśmy na Ogroble i tamtym szlakiem kierowaliśmy się w stronę Bobrownik.



Za chwilę mieliśmy już przed sobą Żabi Staw, którego niekoniecznie wszyscy widzieli, więc postanowiliśmy zajechać.



Kiedy wszyscy oprócz mnie wprowadzili pod piaszczysty wjazd swe rowery (bo oczywiście tylko ja dałem radę podjechać), mogliśmy się w większości sfotografować.





Po zaliczeniu Żabiego czas na małe piaseczki, które jako jeden z nielicznych przejechałem.
Złapała mnie chyba kolka, bo kolega dawid szedł z koszącym ciosem w nerę.



Wjeżdżając w Bobrowniki poczułem się, jakbym jechał przez indyjską wioskę. Święte krowy wybiegły z kościoła i turlały się całą szerokością drogi w du. pie mając jakikolwiek ruch na drodze. Nie pomogło darcie ryjów, tylko niestety jazda slalomem. Nie robiliśmy zdjęć, bo baliśmy się o ukamionowanie. Cali i zdrowi na szczęście przebiliśmy się przez to idące pastwisko i popedałowaliśmy na Działoszyn.



Zaczęliśmy zdobywać Działoszyn, za którym czekało nas sporo atrakcji.



Dojechaliśmy do pięknej przystani kajakowej, gdzie spotkaliśmy się tam ze szwagrem Łukasza.



Ja korzystając z okazji postanowiłem się zmierzyć. Z tyczką. Okazało się, że mam 190cm wzrostu, chociaż na zdjęciu tego nie widać.



Małe popchnięcie głupot, przegrupowanie i szwagier Łukasza poprowadził nas w naprawdę świetne strony.



Piękna, a raczej rewelacyjna ścieżka, coś nie do opisania. Niestety chociaż krótkie palce mam, to mimo wpiętych butów w pedały i ścieżki dość hardcorowej udało mi się jakoś zdjęcie zrobić. Zazdroszczę tego szlaku a zarazem polecam, coś niesamowitego.



Można się tam nieźle wyżyć, ale też nieźle wyp... jak ktoś się zagapi. Na szczęście ani przyroda, ani żaden z nas nie ucierpiał.



Niektórzy ostrożniej przejeżdżali tę ścieżkę, więc była chwila na odpoczynek i czekanie na ogonek.



Niestety wszystko co piękne szybko się kończy i ścieżka zamieniła się w drogę. Mimo wszystko była równie przyjemna.



Dojechaliśmy do torów i równolegle z nimi jechaliśmy w nieznane dla większości tereny.



Zostaliśmy dowleczeni do rzeki, ale - niespodzianka - traktem kolejowym.
Piękna przeprawa, podnosząca dość znacznie adrenalinę.





Zobaczcie sami, że wysokość i adrenalina przednia.

<iframe width="420" height="315" src="http://www.youtube.com/embed/k1V7H_b44M4" frameborder="0" allowfullscreen></iframe>

Agnieszka jako jedyna asekurowała nam przejazd i poczekała, żeby czasami nic się z początkiem kładki nie działo.

Czas na powrót do asfaltu i udanie się w stronę cementowni.



Za chwilę prawie wjechaliśmy na tereny zapylone cementem, jednak udało nam się dzięki znajomości terenu przez Łukasza, szwagra i żonę ominąć to wszystko.





Po zjechaniu z asfaltu okazało się, że zjazd jest tak sympatyczny, że najlepiej zetrzeć klocki, niż plecy po kamieniach.



Po takim hardcorze minęliśmy dwóch tambylców i jedną tambylczynię, którzy nie mogli wyjść z podziwu widząc tylu rowerzystów na raz. Po minięciu ludzi z rozdziewionymi szczękami dojechaliśmy do rzeki. A tu kładka. Piękna, w tak romantycznym terenie, że gdybym miał naście lat, to na pewno niejedna skusiła by się tam oddać wiele, żeby to zobaczyć.





Jakby tego było mało, to za chwilę czekała na nas kolejna kładka i dodatkowo niedziałający młyn.



Wydobywszy się na asfalt postanowiliśmy znaleźć żarcio- i wodopój.



No i się udało. Postój!



Córeczka tatusia była całkiem całkiem, ale ciekawe jaki tatuś.
Dawid zaopatrzył się w tymbarka, jednak urwał zawleczkę sierota i musiałem ruszyć z pomocą. Niestety napis pod kapslem nie był wyborny dla głuchoniemego. Tekst "nie pogadasz" mówił sam za siebie.



Wyruszyliśmy dalej, raczej w stronę Działoszyna.
Natrafiliśmy nawet na bardzo precyzyjny znak z ustępem pierwszeństwa, gdzie do drogi było 265m chyba. Cóż za dokładność!



Za chwilę trzeba było zacisnąć zęby, odmówić zdrowaśkę i liczyć na nie wyp.lenie się.



Nie moje tereny, więc mogę tylko powiedzieć: nie wiem, gdzie jestem, ale zdjęcie zrobię.



Po dojechaniu do Działoszyna i pożegnaniu się ze szwagrem Łukasza ruszyliśmy na Lisowice. Tam natrafiliśmy na mały kominek. Nie było ziemniaków, więc nie rozpalaliśmy.



Głodni ruszyliśmy w dalszą drogę. Pod górkę. Dzięki Łukasz!



Co prawda za chwilę zahaczyliśmy o piękny widok, dość sporawy kamieniołom.



Za jakiś czas dotarliśmy do kolejnego, ukrytego w kniejach kamieniołomu.



Coś przepięknego. Żałujcie Wy, co w domach siedzicie w niedzielę!



Wystartowałem jako pierwszy, zjechałem sobie z góreczki, dojeżdżam do przepięknej drogi obsadzonej wierzbami i co widzę? Piękną bułkę! Nie... to nie bułka! To jakieś przesympatyczne dziewczę postanowiło przewietrzyć swój tyłeczek. Niestety mam tak szerokie opony, więc usłyszała jak nadjeżdżam, wciągnęła dół stroju kąpielowego i pobiegła do swojej ekipy nad rzeką. Widok niezapomniany. Na otarcie łez sfotografowałem sobie wierzby.



Po przemiłym widoku czas na spocenie się.
Górka.



Kolejna. Ciśnienie tak waliło w potylicę, że mało co kasku nie zdjąłem.



W końcu dotarliśmy do Węży, które były tylko z tablicy. Żadnego węża nie zauważono.



Nie pamiętam, czy jechałem pierwszy i reszta została w tyle, ale wydaje mi się, że skoro ktoś robił zdjęcie z przodu, to raczej nie byłem liderem.



Powrotna droga z Bobrownik i piaski, które znów jako chyba jedyny przejechałem. Czyż nie jestem wspaniały?



W oczekiwaniu na wąskooponowców spożyliśmy zapasy Masakry!



Po dojechaniu do Przywozu, Przewozu - różnie mapy podają, czas na pamiątkową fotę z najeżonym dawidem i rozstanie się z Agnieszką i Łukaszem.



Jeszcze tylko Przywóz Górny.



Mierzyce.



Przycłapy, Ruda, gdzie spotkaliśmy sympatyczną koleżankę, która zaoferowała się jeździć z nami. Dzięki wszystkim za dziś! Nikt nie ma odebranej licencji rajdów! :)

Z bajkerskim pozdro: kij Wam w szprychy! :))