Czterej pazerni i pies
Niedziela, 3 czerwca 2012
· Komentarze(0)
I po kolejnym, śmiesznym i udanym rajdzie.
Zebraliśmy się oszałamiającą liczbą trzech i pies pod Kałlandem, spod którego to ruszyliśmy Warszawską, by skręcić w Przemysłową i dotrzeć do Stawu. Ze Stawu zebraliśmy Dusia, więc już jechaliśmy ekipą: czterej pazerni i pies.
Ze Stawu polniastą drogą udaliśmy się na Wydrzyn, by na paręset metrów wjechać na asfalt kibica.
Naszym oczom ukazała się bramka na euro, jednak chyba Wydrzyn nie posiada stadionu, więc to była zmyła, bo okazało się to tylko transportem dla węża pompującego wodę na pola. Ahh ta mania euro koko...
Dojechalim do Czarnożył, pod nasz ulubiony sklep, gdzie zrobilim zaopatrzenie
Z Czarnożył przetoczyliśmy się na Emanuelinę, a potem na Leniszki, wcześniej zostawiając mego piesa do obcięcia.
Niestety nie jechaliśmy typową naszą trasą na Kłoniczki, tylko postanowiłem przebadać szlak EWI, tyczony zapewne jakąś terenówką, bo wątpię, żeby ktoś tam OPRÓCZ MNIE OCZYWIŚCIE dał radę przejechać. Wszyscy pchali (oprócz mnie oczywiście)...
... i pchali... te swoje rowery po tym jakże pięknym szlaku rowerowym! Nie pomagało zdejmowanie kasków, tudzież innego odzienia. Rowery jechać nie chciały (oprócz mojego oczywiście).
W końcu zrobiliśmy mały duży postój na bliżej niewiadomo poco, w końcu nawet cegły w lesie poszły w ruch, które też nie wiadomo skąd się tam wzięły.
Po zlokalizowaniu siebie na mapie ruszyliśmy w poszukiwaniu stawu torfowego. Na szczęście musieliśmy zjechać z pięknego szlaku rowerowego, bo nagle piach się skończył.
Gdy ja zostałem w tyle na robienie zdjęć, reszta w osobach trzech zdążyła się tak zagadać i mieć mnie gdzieś,
że sam znalazłem owe torfowisko.
Zrobiłem nawet ze dwa zdjęcia, żeby nie było, że oszukuję, jednak widok nie napawał jakoś super widokiem, czy czymś tam.
Z racji tego, że jako jedyny znam się na mapie, mam świetną orientację w terenie i jeszcze kilka innych walorów, których nie chcę tu wymieniać, żeby nie wyjść na narcyza, minąłem gdzieś bokiem ekipę i po bezdrożnej łące (jak sama nazwa wskazuje) wyprzedziłem ich i czekałem, aż mnie znajdą.
Mogłoby się wydawać, że byli tacy źli na mnie, że droga się skończyła, że pobłądziłem, że musiałem nawet uciec przed nimi na drzewo.
Nic bardziej mylnego. Ja się wcale nie bałem i to nie było drzewo, bo kitor mnie zdemaskował. To zwykła ambona była! Ale nie taka kościelna, tylko taka myśliwska.
Wejszlem tam się rozejrzeć, bo faktycznie nie lubię się wracać (jak każdy facet zresztą), z nadzieją wypatrywałem drogi. Niestety ambonę musiałem dość szybko opuścić, bo Jarowi zaczęło się nudzić i chciał mnie stamtąd strącić.
Jak się okazało, paręnaście metrów od ambony wypatrzyłem kładkę, a paręset metrów w łąkach domostwa, więc plan był następujący: pokonać kładkę, następnie domostwa.
Okazało się, że i pierwsza i druga część planu do łatwych nie należała.
Po zmaganiach z kładką przyszedł czas na dotarcie do domostw. Po lewej jakieś zboża, po prawej również, kawałek miedzy nam został, żeby się z widłami w plecach czasem ciężko nie jechało.
Kitor rozpędzony po żytku tak się wystraszył tych wideł, że za chwilę swego rumaka zabrał na plecy.
I tu za chwilę pojawiła się wspomniana wyżej druga problematyczna część przeprawy... gospodarstwo od tyłu to pół biedy, żeby się przedostać, ale ta krowa... najpierw myśleliśmy, że to byk, ale jednak okazało się to bydle krową i to nie byle jaką. Przy próbie przejścia koło niej zacierała trawę racicą i ruszała w naszym kierunku. Transwestytka jakaś! Nawet Jaro, który na jednym z poprzednich rajdów dosiadał kozę, miał teraz wątpliwości. W pewnym momencie się nawet wycofał.
Ja również nie miałem zamiaru koło tego tranzystora przechodzić i chciałem obejść domostwa z lewej strony, za mną ruszył kitor. Jaro jednak w akcie desperacji zaczął objeżdżać krowę z Dusiem, jednak krowa zobaczywszy ich przeprawę postanowiła wypiąć się z kołka i zaczęła ich gonić. My z kitorem widzieliśmy to z boku, krowa biegła za nimi dobre 50 metrów i ryczała: "aaa buuuuuuziiiii?". Okazało się, że to jedna z kłoniczkowskich wściekłych krów.
W trakcie drogi niejednokrotnie stawaliśmy oglądając się za siebie, czy aby na pewno odpuściła.
W końcu pewni siebie, że już nas nie goni zrobiliśmy sobie przystanek.
Dojechaliśmy tak do Czarnożył, gdzie rozstaliśmy się z Dusiem, który musiał już jechać do domu, bo mu się ziemniaki rozgotowały, my dalej bujnęliśmy się w stronę Łagiewnik.
Bliżej nieokreślone tereny stawały się jeszcze bardziej atrakcyjne, kiedy je rozdziewiczaliśmy.
Okazuje się, że jest taka miejscowość jak Kąty i to nie walichnowskie, gdzie ludzie żyją sobie jakby przeniesieni w czasie.
Za Kątami pojawił się zakręt śmierdzi, który ledwo wyrobiliśmy. Tam trzeba zwolnić i wrzucić wsteczny, żeby go przejechać bezpiecznie.
Po dojechaniu do Czarnożył Jaro stwiedził, że coś go mrowi pod kaskiem. Marudził tak dobre 10 minut, gdy zatrzymaliśmy się i wtedy się okazało, że go nie mrowi, a osi pod kaskiem. Odebraliśmy nieco wcześniej mego piesa od strzyżenia i udaliśmy się na Wydrzyn.
Znowu natrafiliśmy na euro bramę w Wydrzynie,
przez którą chwalebnie przejechałem jako ostatni.
Jeszcze tylko wypuszczenie Borysa na ostatnim OeSie w stronę Stawu,
by mógł rozprostować kości.
Ze Stawu już prosto na Wieluń, by tam pod Kałlandem zakończyć rajda. Wyszło w sumie 50 km.
Zebraliśmy się oszałamiającą liczbą trzech i pies pod Kałlandem, spod którego to ruszyliśmy Warszawską, by skręcić w Przemysłową i dotrzeć do Stawu. Ze Stawu zebraliśmy Dusia, więc już jechaliśmy ekipą: czterej pazerni i pies.
Ze Stawu polniastą drogą udaliśmy się na Wydrzyn, by na paręset metrów wjechać na asfalt kibica.
Naszym oczom ukazała się bramka na euro, jednak chyba Wydrzyn nie posiada stadionu, więc to była zmyła, bo okazało się to tylko transportem dla węża pompującego wodę na pola. Ahh ta mania euro koko...
Dojechalim do Czarnożył, pod nasz ulubiony sklep, gdzie zrobilim zaopatrzenie
Z Czarnożył przetoczyliśmy się na Emanuelinę, a potem na Leniszki, wcześniej zostawiając mego piesa do obcięcia.
Niestety nie jechaliśmy typową naszą trasą na Kłoniczki, tylko postanowiłem przebadać szlak EWI, tyczony zapewne jakąś terenówką, bo wątpię, żeby ktoś tam OPRÓCZ MNIE OCZYWIŚCIE dał radę przejechać. Wszyscy pchali (oprócz mnie oczywiście)...
... i pchali... te swoje rowery po tym jakże pięknym szlaku rowerowym! Nie pomagało zdejmowanie kasków, tudzież innego odzienia. Rowery jechać nie chciały (oprócz mojego oczywiście).
W końcu zrobiliśmy mały duży postój na bliżej niewiadomo poco, w końcu nawet cegły w lesie poszły w ruch, które też nie wiadomo skąd się tam wzięły.
Po zlokalizowaniu siebie na mapie ruszyliśmy w poszukiwaniu stawu torfowego. Na szczęście musieliśmy zjechać z pięknego szlaku rowerowego, bo nagle piach się skończył.
Gdy ja zostałem w tyle na robienie zdjęć, reszta w osobach trzech zdążyła się tak zagadać i mieć mnie gdzieś,
że sam znalazłem owe torfowisko.
Zrobiłem nawet ze dwa zdjęcia, żeby nie było, że oszukuję, jednak widok nie napawał jakoś super widokiem, czy czymś tam.
Z racji tego, że jako jedyny znam się na mapie, mam świetną orientację w terenie i jeszcze kilka innych walorów, których nie chcę tu wymieniać, żeby nie wyjść na narcyza, minąłem gdzieś bokiem ekipę i po bezdrożnej łące (jak sama nazwa wskazuje) wyprzedziłem ich i czekałem, aż mnie znajdą.
Mogłoby się wydawać, że byli tacy źli na mnie, że droga się skończyła, że pobłądziłem, że musiałem nawet uciec przed nimi na drzewo.
Nic bardziej mylnego. Ja się wcale nie bałem i to nie było drzewo, bo kitor mnie zdemaskował. To zwykła ambona była! Ale nie taka kościelna, tylko taka myśliwska.
Wejszlem tam się rozejrzeć, bo faktycznie nie lubię się wracać (jak każdy facet zresztą), z nadzieją wypatrywałem drogi. Niestety ambonę musiałem dość szybko opuścić, bo Jarowi zaczęło się nudzić i chciał mnie stamtąd strącić.
Jak się okazało, paręnaście metrów od ambony wypatrzyłem kładkę, a paręset metrów w łąkach domostwa, więc plan był następujący: pokonać kładkę, następnie domostwa.
Okazało się, że i pierwsza i druga część planu do łatwych nie należała.
Po zmaganiach z kładką przyszedł czas na dotarcie do domostw. Po lewej jakieś zboża, po prawej również, kawałek miedzy nam został, żeby się z widłami w plecach czasem ciężko nie jechało.
Kitor rozpędzony po żytku tak się wystraszył tych wideł, że za chwilę swego rumaka zabrał na plecy.
I tu za chwilę pojawiła się wspomniana wyżej druga problematyczna część przeprawy... gospodarstwo od tyłu to pół biedy, żeby się przedostać, ale ta krowa... najpierw myśleliśmy, że to byk, ale jednak okazało się to bydle krową i to nie byle jaką. Przy próbie przejścia koło niej zacierała trawę racicą i ruszała w naszym kierunku. Transwestytka jakaś! Nawet Jaro, który na jednym z poprzednich rajdów dosiadał kozę, miał teraz wątpliwości. W pewnym momencie się nawet wycofał.
Ja również nie miałem zamiaru koło tego tranzystora przechodzić i chciałem obejść domostwa z lewej strony, za mną ruszył kitor. Jaro jednak w akcie desperacji zaczął objeżdżać krowę z Dusiem, jednak krowa zobaczywszy ich przeprawę postanowiła wypiąć się z kołka i zaczęła ich gonić. My z kitorem widzieliśmy to z boku, krowa biegła za nimi dobre 50 metrów i ryczała: "aaa buuuuuuziiiii?". Okazało się, że to jedna z kłoniczkowskich wściekłych krów.
W trakcie drogi niejednokrotnie stawaliśmy oglądając się za siebie, czy aby na pewno odpuściła.
W końcu pewni siebie, że już nas nie goni zrobiliśmy sobie przystanek.
Dojechaliśmy tak do Czarnożył, gdzie rozstaliśmy się z Dusiem, który musiał już jechać do domu, bo mu się ziemniaki rozgotowały, my dalej bujnęliśmy się w stronę Łagiewnik.
Bliżej nieokreślone tereny stawały się jeszcze bardziej atrakcyjne, kiedy je rozdziewiczaliśmy.
Okazuje się, że jest taka miejscowość jak Kąty i to nie walichnowskie, gdzie ludzie żyją sobie jakby przeniesieni w czasie.
Za Kątami pojawił się zakręt śmierdzi, który ledwo wyrobiliśmy. Tam trzeba zwolnić i wrzucić wsteczny, żeby go przejechać bezpiecznie.
Po dojechaniu do Czarnożył Jaro stwiedził, że coś go mrowi pod kaskiem. Marudził tak dobre 10 minut, gdy zatrzymaliśmy się i wtedy się okazało, że go nie mrowi, a osi pod kaskiem. Odebraliśmy nieco wcześniej mego piesa od strzyżenia i udaliśmy się na Wydrzyn.
Znowu natrafiliśmy na euro bramę w Wydrzynie,
przez którą chwalebnie przejechałem jako ostatni.
Jeszcze tylko wypuszczenie Borysa na ostatnim OeSie w stronę Stawu,
by mógł rozprostować kości.
Ze Stawu już prosto na Wieluń, by tam pod Kałlandem zakończyć rajda. Wyszło w sumie 50 km.