Pod Łysym Wujem

Niedziela, 1 lipca 2012 · Komentarze(0)
Dziędobry! Mimo tego, że na dworze tylko 36 stopni w cieniu, którego nawet ciężko wychwycić, ruszyliśmy. Dzisiejszy rajd dedykuję Łysemu Wujowi.



Dzisiaj był skład trochę sklejany, ponieważ po drodze dokleiliśmy czterech bajcyklistów z naszego klubu.
Po zebraniu się pod Kaufem z Jarem, Kitorem i dawidem ruszyliśmy w stronę centrum, żeby tam zgarnąć z placu Legionów Mrówka. Następnie ruszyliśmy na Gaszyn, po drodze zbierając seniora Glizdę Pierwszego. Niestety sama księżna glizda była tak wystraszona pogodą i też pewnie z lekka pamiętająca lub i nie wczorajszy wieczór, więc została w domu, mimo usilnych nalegań. A może ja się za słabo starałem. Mniejsza o to. Pojechaliśmy na Kadłub, gdzie szlakiem rowerowym skręciliśmy w kierunku cmentarza, dzięki temu mogliśmy rozkoszować się jakże przydatnym tego dnia cieniem.



Mrówek dopiero tutaj zorientował się, że ma aparat i do czego służy, dlatego nie ma fotek z wcześniejszego przejazdu.



W pięknym skwarze drogą na Popowice popychaliśmy pierdoły, jak zwykle zresztą.



Z Popowic na Józefów, Grębień, a potem już w stronę naszych kolejnych dwóch doklejek.



Znowu jakieś 500 stopni w słońcu, bo cień tylko padał nasz.





W pewnym momencie droga zamieniała się w łąkę, lecz mimo wszystko była tak równa, że jechało się poetycko. Mimo wszystko: byle do lasu, do cieniu, chociaż miejscami wiaterek zawiewał tak przyjemnie, że tylko zatrzymanie się groziło zabiciem przez falę gorąca, więc nikt się nie odważył stanąć.



Hopsasa do lasa.



Jeszcze chwila i podejrzewam, że byłoby paru śmiałków, co by tam ostudziło swoje cielska. Jednak nie tym razem, bo za chwilę dwie doklejki.



Znana już nam z któregoś wcześniej rajdu ulica Świętego Huberta, na skrzyżowaniu której postój i czekamy.





Bardzo rzadki widok - ulica w lesie, otabliczkowana zresztą. Krzyż się nawet znalazł, więc już nie trzeba krzyczeć, gdzie jest. W lesie jest.



Są i nasze dwie doklejki. Ostatnie już. Fotoaparatka i fotoaparatek WD-40. Nie zaskrzypiał przez całą drogę.



Cześć Krzysiu, jak masz na imię?



Duktem - leśnym, jakby ktoś miał problem z domyśleniem się - ruszyliśmy w stronę Kałuż, w poszukiwaniu otwartego (jak zwykle ten sam problem) sklepu.



Jedziemy,



i jedziemy,



i jedziemy...



... a sklepu nie widać.



Fotoaparaty nas pocieszyły, że w lesie jest bar, więc od razu zaczęło się miło pedałować, mimo, że z górki.



Już za chwilę okaże się, czy za tym płotem czeka na nas oaza.



Powitał nas piękny szyld, jak i cała posesja, lecz niestety zamknięta. Dopiero od 14, więc 3 godziny to trochę za długo, żeby czekać.



Ruszyliśmy dalej, zdesperowani, spoceni i w ogóle. Sklep, sklep, sklep! Gdzież on jest?





W prawo na Wierzbie, w lewo na Dalachów. Wiem, że we Wierzbiu sklep jest i powinien być otwarty, w stronę Dalachowa nie za bardzo nam pasowało, więc jednak Wierzbie.



W miarę nowym asfaltem przetoczyliśmy się przez Marki, w stronę Wierzbia. Coś mi się zaczęło wkręcać w międzyczasie w łańcuch, okazało się, że to język.



W sumie ruszyłem bez nawodnienia i napasienia, więc jakiś batonik + napój energetyzujący były dla mnie wówczas zbawienne.



Wierzbie, i co? I wuj jeden wielki. Msza, więc jak myślicie? Zaraz mnie odwiozą...
Na Ożarów! Tam pewnie jakiś protestant musi mieć otwarte.



Zacienioną drogą mogliśmy sobie lekko odpocząć.



Nie myliłem się. Otwarte! Zaspokoiliśmy potrzeby, odpoczęliśmy.




Dosiadł się do nas nawet lokalny jegomość, który był tak upierdliwy jak komarzyca w nocy, a epitetował tak, że jakby miał udzielać wywiadu do mediów, to wyglądałoby to mniej więcej tak:
"i słuchaj kurwa ty kurwa to jesteś kurwa nabity kurwa a kurwa ta się kurwa chyba kurwa zaraz kurwa no no no taka kurwa fajna kurwa dziewucha kurwa ja pierdole kurwa fajne kurwa chłopoki kurwa skąd kurwa jedzieta kurwa."
Tak nam uszy spuchły, że najpierw widziałem w dawida oczach, iż ów jegomość zaraz wyłapie liścia, ale dawid ćwiczy jogę, mantrę i feng-shui, więc nie dał się wyprowadzić z równowagi. Jarowi natomiast coś puściło i chciał pana wyprosić kulturalnie. Nie pomogła kultura, więc wszyscy zaczęliśmy pana wypraszać. Na koniec okazało się, że to jest jakaś rodzina z Jaro, bo pan powiedział do niego: "Ty łysy wuju kurwa, Ci dojebałem". Pożegnaliśmy się (z)ciule(m) i ruszyliśmy dalej. W międzyczasie fotoaparatek odłączył od nas, bo zgłodniał i udał się na obiad.



Jaro tak przejęty tym wujowaniem, łysym w dodatku nie słyszał, jak wołaliśmy, że ma skręcić w prawo.



Poczekaliśmy na rozdrożu, czy dźwięk Jarka sięgnie, lecz niestety nie doszło.



Podgoniliśmy więc za wujem. Łyso mu było, że nie słyszał naszego wołania.



Przy ożarowskich stawach kasztanową aleją jechało się wybornie, lekki wiaterek dał o sobie znać, dzięki czemu był czas na regenerację.



Piękne tereny, piękne stawy. Szkoda, że tylko przejeżdżamy, bo to jest świetne miejsce do wypoczynku z leżaczkiem i dobrą lekturą.



Dojechaliśmy do glinianki, gdzie zrobiliśmy sobie troszkę dłuższy odpoczynek.



Jestem prawdziwym patriotą, bo zamiast wieszać flagę, po prostu miałem ją na sobie, czyli tzw. opalenizna na robotnika.



Szlakiem rowerowym EWI4 ruszyliśmy dalej, w kierunku Motyla.



W pewnym momencie przez złe oznakowanie szlaku musieliśmy posilić się papierem, który i tak się zdał tylko do jednego celu, więc na moją świetną intuicję ruszyliśmy dalej.



W międzyczasie znaleźliśmy bierki, ale nie było czasu na granie.



Wróblew i czas na poszukiwanie otwartego sklepu. Na szczęście godzina już po mszy, więc jest szansa.



Szukamy z nadzieją.



Jest! Oflagowaliśmy go nawet naszym brandowym logiem forum. Ja w międzyczasie wyciskałem siódme poty z kasku. Fotoaparatka przysnęła podczas spożywania wody.



Za Wróblewem jeszcze pokazałem ekipie bardzo miłe dla oka wyrobisko przy cegielni w Mokrsku. Wszyscy z wrażenia podparli się, żeby zatańczyć kujawiaka.



Podejrzewam, że za jakiś czas zrobią z tego okazały zbiornik wodny.



W czasie drogi przez Mokrsko kitor wydawał się zemdlewać.



Minęliśmy Mokrsko, Krzyworzekę, jeszcze tylko Gaszyn.



Za Gaszynem pożegnaliśmy się z siniorem Glizdą Pierwszym i ruszyliśmy w stronę centrum



Tak oto dopisaliśmy sobie do naszego tematu kolejne 58 km i fajny rajd, mimo egipskich temperatur.

Z bajkerskim pozdro: kto nie pedałuje, ten jest łysym wujem!

Działoszyny i tamte strony.

Niedziela, 1 lipca 2012 · Komentarze(0)
Dzień dobry. Zaczynamy.
Średnio dzisiaj to 75 km, średnia 19-20km/h. Czas jazdy z przystankami: 5:15h



Wystartnęliśmy spod Kaufa o 9:30 w składzie: ja, Masakra!, kitor, dawid, JarekU.
Po drodze spod MlekoŻabki zgarnęliśmy Bogdana i razem takim w miarę dobrym tempem udaliśmy się na Rudę, z którejże skierowaliśmy się w strony Mierzyc. Po skręcie za torami w prawo i ujechaniu paruset metrów zaczęliśmy pokonywać pierwszy zarkęt, prawie na wysokości wysypiska śmieci. Zamykałem peleton i słyszę, że jakiś ćwok próbuje nas wyprzedzać po wewnętrznej, nie widząc absolutnie drogi za zakrętem. Wjechałem w zakręt i widzę, że z naprzeciwka ciśnie się auto, więc ten debil z tyłu absolutnie nie ma szans na wyprzedzenie, więc albo będzie nas taranował, albo ostro zetrze klocki. Oczywiście miał jakiś problem, bo strasznie zapluł sobie podczas ostrego hamowania przednią szybę, więc machnąłem, czy wszystko w porządku, na co potraktował nas fakersem. Przyjaznym gestem zaczęliśmy przywoływać go do zatrzymania się, ale widocznie nie miał odpowiednich butów do tańca, a szkoda. Mam nadzieję, że życie gówniarza wyprostuje.
Dodam, że jechał turbo golfem II o kolorze szarym, z laską, więc popis był wskazany, a kompromitacja z jego strony absolutnie niedopuszczalna.
Po skoku ciśnienia na 180 w przeciągu parunastu minut znaleźliśmy się w Przywozie, gdzie zadokowaliśmy w zakamuflowanym sklepo-barze. Tam spotkaliśmy się z Łukaszem i Agnieszką, małżeństwem notabene z poprzedniej wycieczki.



Z Przywozu, Przywoza ruszyliśmy na Ogroble i tamtym szlakiem kierowaliśmy się w stronę Bobrownik.



Za chwilę mieliśmy już przed sobą Żabi Staw, którego niekoniecznie wszyscy widzieli, więc postanowiliśmy zajechać.



Kiedy wszyscy oprócz mnie wprowadzili pod piaszczysty wjazd swe rowery (bo oczywiście tylko ja dałem radę podjechać), mogliśmy się w większości sfotografować.





Po zaliczeniu Żabiego czas na małe piaseczki, które jako jeden z nielicznych przejechałem.
Złapała mnie chyba kolka, bo kolega dawid szedł z koszącym ciosem w nerę.



Wjeżdżając w Bobrowniki poczułem się, jakbym jechał przez indyjską wioskę. Święte krowy wybiegły z kościoła i turlały się całą szerokością drogi w du. pie mając jakikolwiek ruch na drodze. Nie pomogło darcie ryjów, tylko niestety jazda slalomem. Nie robiliśmy zdjęć, bo baliśmy się o ukamionowanie. Cali i zdrowi na szczęście przebiliśmy się przez to idące pastwisko i popedałowaliśmy na Działoszyn.



Zaczęliśmy zdobywać Działoszyn, za którym czekało nas sporo atrakcji.



Dojechaliśmy do pięknej przystani kajakowej, gdzie spotkaliśmy się tam ze szwagrem Łukasza.



Ja korzystając z okazji postanowiłem się zmierzyć. Z tyczką. Okazało się, że mam 190cm wzrostu, chociaż na zdjęciu tego nie widać.



Małe popchnięcie głupot, przegrupowanie i szwagier Łukasza poprowadził nas w naprawdę świetne strony.



Piękna, a raczej rewelacyjna ścieżka, coś nie do opisania. Niestety chociaż krótkie palce mam, to mimo wpiętych butów w pedały i ścieżki dość hardcorowej udało mi się jakoś zdjęcie zrobić. Zazdroszczę tego szlaku a zarazem polecam, coś niesamowitego.



Można się tam nieźle wyżyć, ale też nieźle wyp... jak ktoś się zagapi. Na szczęście ani przyroda, ani żaden z nas nie ucierpiał.



Niektórzy ostrożniej przejeżdżali tę ścieżkę, więc była chwila na odpoczynek i czekanie na ogonek.



Niestety wszystko co piękne szybko się kończy i ścieżka zamieniła się w drogę. Mimo wszystko była równie przyjemna.



Dojechaliśmy do torów i równolegle z nimi jechaliśmy w nieznane dla większości tereny.



Zostaliśmy dowleczeni do rzeki, ale - niespodzianka - traktem kolejowym.
Piękna przeprawa, podnosząca dość znacznie adrenalinę.





Zobaczcie sami, że wysokość i adrenalina przednia.

<iframe width="420" height="315" src="http://www.youtube.com/embed/k1V7H_b44M4" frameborder="0" allowfullscreen></iframe>

Agnieszka jako jedyna asekurowała nam przejazd i poczekała, żeby czasami nic się z początkiem kładki nie działo.

Czas na powrót do asfaltu i udanie się w stronę cementowni.



Za chwilę prawie wjechaliśmy na tereny zapylone cementem, jednak udało nam się dzięki znajomości terenu przez Łukasza, szwagra i żonę ominąć to wszystko.





Po zjechaniu z asfaltu okazało się, że zjazd jest tak sympatyczny, że najlepiej zetrzeć klocki, niż plecy po kamieniach.



Po takim hardcorze minęliśmy dwóch tambylców i jedną tambylczynię, którzy nie mogli wyjść z podziwu widząc tylu rowerzystów na raz. Po minięciu ludzi z rozdziewionymi szczękami dojechaliśmy do rzeki. A tu kładka. Piękna, w tak romantycznym terenie, że gdybym miał naście lat, to na pewno niejedna skusiła by się tam oddać wiele, żeby to zobaczyć.





Jakby tego było mało, to za chwilę czekała na nas kolejna kładka i dodatkowo niedziałający młyn.



Wydobywszy się na asfalt postanowiliśmy znaleźć żarcio- i wodopój.



No i się udało. Postój!



Córeczka tatusia była całkiem całkiem, ale ciekawe jaki tatuś.
Dawid zaopatrzył się w tymbarka, jednak urwał zawleczkę sierota i musiałem ruszyć z pomocą. Niestety napis pod kapslem nie był wyborny dla głuchoniemego. Tekst "nie pogadasz" mówił sam za siebie.



Wyruszyliśmy dalej, raczej w stronę Działoszyna.
Natrafiliśmy nawet na bardzo precyzyjny znak z ustępem pierwszeństwa, gdzie do drogi było 265m chyba. Cóż za dokładność!



Za chwilę trzeba było zacisnąć zęby, odmówić zdrowaśkę i liczyć na nie wyp.lenie się.



Nie moje tereny, więc mogę tylko powiedzieć: nie wiem, gdzie jestem, ale zdjęcie zrobię.



Po dojechaniu do Działoszyna i pożegnaniu się ze szwagrem Łukasza ruszyliśmy na Lisowice. Tam natrafiliśmy na mały kominek. Nie było ziemniaków, więc nie rozpalaliśmy.



Głodni ruszyliśmy w dalszą drogę. Pod górkę. Dzięki Łukasz!



Co prawda za chwilę zahaczyliśmy o piękny widok, dość sporawy kamieniołom.



Za jakiś czas dotarliśmy do kolejnego, ukrytego w kniejach kamieniołomu.



Coś przepięknego. Żałujcie Wy, co w domach siedzicie w niedzielę!



Wystartowałem jako pierwszy, zjechałem sobie z góreczki, dojeżdżam do przepięknej drogi obsadzonej wierzbami i co widzę? Piękną bułkę! Nie... to nie bułka! To jakieś przesympatyczne dziewczę postanowiło przewietrzyć swój tyłeczek. Niestety mam tak szerokie opony, więc usłyszała jak nadjeżdżam, wciągnęła dół stroju kąpielowego i pobiegła do swojej ekipy nad rzeką. Widok niezapomniany. Na otarcie łez sfotografowałem sobie wierzby.



Po przemiłym widoku czas na spocenie się.
Górka.



Kolejna. Ciśnienie tak waliło w potylicę, że mało co kasku nie zdjąłem.



W końcu dotarliśmy do Węży, które były tylko z tablicy. Żadnego węża nie zauważono.



Nie pamiętam, czy jechałem pierwszy i reszta została w tyle, ale wydaje mi się, że skoro ktoś robił zdjęcie z przodu, to raczej nie byłem liderem.



Powrotna droga z Bobrownik i piaski, które znów jako chyba jedyny przejechałem. Czyż nie jestem wspaniały?



W oczekiwaniu na wąskooponowców spożyliśmy zapasy Masakry!



Po dojechaniu do Przywozu, Przewozu - różnie mapy podają, czas na pamiątkową fotę z najeżonym dawidem i rozstanie się z Agnieszką i Łukaszem.



Jeszcze tylko Przywóz Górny.



Mierzyce.



Przycłapy, Ruda, gdzie spotkaliśmy sympatyczną koleżankę, która zaoferowała się jeździć z nami. Dzięki wszystkim za dziś! Nikt nie ma odebranej licencji rajdów! :)

Z bajkerskim pozdro: kij Wam w szprychy! :))

JEŻdżenie na rowJEŻe

Niedziela, 17 czerwca 2012 · Komentarze(1)
Dzisiejszy rajd odbył się pod nazwą "JEŻdżenie na rowJEŻe"
Trasa przebyta, to średnio 70km, nie należąca do najłatwiejszych.



Najsamprzód zebraliśmy się pod mym garażem, celem dopieszczenia mojego nowego nabytku. Walka z pedałami bywa męcząca.



Po uporaniu się z nimi czas na szybką kąpiel, gdzie naJEŻony dawid mył mi hakę, ja w odwdzięce dymałem jego przód.





Po kąpielach dobiliśmy na 10-tą pod Kałland, gdzie już większość się przegrupowywała.



W międzyczasie, gdy ja udałem się po naklejki dla dzieci masakry, cały peleton uciekł mi i zaczekali dopiero pod Mlekoluxem.



Już razem kolejny raz pokonywaliśmy "świetną" ścieżkę rowerową w Rudej.



Szczęśliwi odbiliśmy na asfalt i udaliśmy się między boiskiem i cmentarzem w stronę lasu.



Po zaskoczeniu nas przez parę kałuż po wjechaniu do lasu czas na przegrupowanie.



Okazało się, że Mrówek złapał kapcia i po dojechaniu na awaryjnych pod Jajczaki trzeba było zająć się tematem, bo już każdy, kto jechał z przodu, dymał.



Tech-support w mej wspaniałej osobie postanowił nie wziąć ani grosza za pomoc, mimo niedzieli.



Przy okazji zorganizowaliśmy zawody w dmuchaniu gumy na czas, niestety tylko ja brałem w nich udział, przez co też zająłem pierwsze miejsce.



Przesiadłem się na pompkę, bo jednak niekulturalność niektórych forumowiczów przekraczała wszelkie granice i naciskali mi na dętkę zmuszając przez to moje policzki do nadymania.



Po namierzeniu dziury językiem, przetarciu tarką i przyklejeniu Mrówkowi łatki, czas na wsadzenie na felgę.



Niektórzy eksperci krzyczeli: wentyl! wentyl! Tłumaczyłem, że dopiero po zakręceniu koła można wkręcić wentyl, jednak okazało się, że przy zakładaniu opony wentylek sobie uciekł z felgi.



Po jego lokalizacji, skręceniu do reszty roweru, ruszyliśmy dalej, na Łaszew, poprzez Jajczaki i Strugi.

Znowu kościół z nami wygrał, bo podczas mszy, wszelkie sklepy w Łaszewie były zamknięte. Mszyca normalnie!
Minęliśmy Łaszew, niestety ja nastawiony na postój w Łaszewie miałem migotanie komór, stan przedzawałowy, bracia mroczki i jescze innych parę niekorzystnych rzeczy, więc musiałem zrobić mały pitstop.



Niestety jak widać psychika odgrywa ogromną rolę, bo zdarzyło mi się coś takiego pierwszy raz. Zawsze szło wg planu.
Przód jak zwykle poszedł do przodu, a tył został w tyle. W międzyczasie fotoaparatka i jej nowozaręczony Krzysztof dobił dobili do nas w Łaszewie, gdzie już razem przemierzaliśmy dalszą trasę. W Przywozie przód czekał na tył i reprymendę.



Wiedzieliśmy, że Toporów nas nie zawiedzie. Sklep otwarty, czas na przystanek



Z racji tego, że nie jadłem śniadania aż dwóch namówionych przeze mnie kupiło mi po batoniku. Dziewczyny też miały czas na zamianę dwóch zdań typu: "jak się jedzie?", "skąd jesteś?" i takie tam. Wymieniły się też przepisami na zupę, między innymi na JEŻynową.
W tle naJEŻony bohater drugiego planu.



Po odpoczynku czas na dalszą jazdę. W stronę Kamionu.



Za Kamionem spora góra i kolejne kalorie spalone, parę owadów wypuszczonych w powietrze, i parę kropel potu spłyniętych po zmęczonych skroniach. A to dopiero 23 kilometr.



Pogoń za glizdą i resztą.



Niżankowice za chwilę, jedziemy praktycznie w jednym peletonie.



Niestety przy moich oponach przystosowanych typowo w teren musiałem dobić sobie parę atmosfer, bo czułem się, jakbym jechał czołgiem.



Przód znowu czekał.



Przeturlaliśmy się przez Niżankowice, znowu razem.



Ze śpiewem na ustach pokonywaliśmy trasę do drogi Działoszyn-Wieluń. A śpiewaliśmy tak dosadnie, że ludzie do płotów dochodzili, jeśli ktoś oczywiście płot posiadał.



Jak już było pośpiewane, dotarliśmy do głównej, by zapoznać się z mapą.





W tym samym czasie jakiś gość skosił słup. Słup był słaby, to się poddał. Jak reprezentacja.



Po sprawdzeniu mapy i napełnieniu bidonów wodą z kałuży, ruszyliśmy dalej, na Szczyty.





Przejechaliśmy przez Szczyty, dojechaliśmy do jakiejś głównej, niestety nie moje tereny i mapa znów poszła w ruch.





Tutaj prawie wszyscy, oprócz Mrówka, który jako jedyny postanowił poświęcić się i zrobić zdjęcie. Mrówek nie jest fotogeniczny, więc nie było wielkiej straty.



W drodze do Ożegowa Stefan zaczął pokazywać bieliznę i rozpraszać kierowców.



Ożegów, gdzie jeszcze nie wiemy, co nas czeka.



Zaczęło się zaczynać. Najsampierw pierwszy sklep zamknięty, a tu postanowiliśmy zrobić postój. Na szczęście masakra swym przebiegłym wzrokiem wyhaczył parasole znanego wszystkim browaru, pokazał paluchem i tamtędy wszyscy się udaliśmy.



Sklep okazał się barem. Zakotwiczamy!



Ledwo się rozsiedliśmy, jak nagle ktoś z góry zaczął wykręcać mokre pranie.



Po przestudzeniu trasy można było ruszyć dalej. Przystanek był idealny, w idealnym miejscu i momencie. Każdy, kto miał pampersa, zachował go suchego.



Znowu mapa, bo ktoś położył więcej asfaltu, niż było na mapie.



Podjąłem decyzję o skręcie w lewo z asfaltu.



Jednak niekoniecznie dobrą, bo okazało się, że ktoś ma bardzo porządną drogę do posesji.



Wyszło ku nam 3 tambylców, którzy udzielili nam cennych wskazówek, jak dojechać do rezerwatu "Mokry Las". Dziękujemy, bo mapa przy takich radach i znajomości terenu się chowa. Ruszyliśmy z powrotem do asfaltu.



Ruszyliśmy w kierunku Siemkowic, jednak nie zdobywając tej miejscowości.



Temperatura i wilgotność do jazdy sprawiły, że każdy złapał oddech i można było zregenerować siły na parującym asfalcie.



Zjechaliśmy z asfaltu już w prawidłową drogę, niestety rezerwat w ogóle nie był oznakowany. Szkoda, bo to niestety dla turystów jest smutną wiadomością.



Dojechaliśmy do paru domostw Mokrego, które były zlokalizowane w środku lasu, z daleka od centrum. Było nawet jedno bocianie gniazdo, więc niektórzy z miasta widząc atrakcję w postaci boćka zrobili pamiątkową fotkę.





Monotematyczny dzisiaj jestem, ale znowu mapa.



Dopiero po pięciu minutach zorientowałem się, że to nie błąd w druku i mapy nikt wcale do góry nogami nie wydrukował, tylko ja źle trzymałem.





W tym samym czasie kitor zaznajamiał Krzysia z telefonem.



W końcu ruszyli!



Dojechaliśmy do miejscowości Laski, lecz żadnej takiej nie spotkaliśmy. Za to niestety mieli skrzyżowanie, więc znowu... co? Mapa.



Konfrontacja wersji elektronicznej z papierową.



Pieńki Laskowskie. Już za Laskami, których nie było.



Kościół. Skromny. Pewnie jest tam ksiądz z powołania.



W oczekiwaniu na Mrówka w lesie trzeba było zmienić olej. Serwis Spacar był na miejscu, ale daliśmy radę sami.



Dwie chwile na oddech gdzieś niedaleko Kochlewa.



Minęliśmy Kochlew i piękną ścieżką przy rzece dojechaliśmy do mostu w Krzeczowie.





Chwilę za Krzeczowem pożegnaliśmy fotoaparatkę Jolkę i fotoaparatka Krzysia a sami udaliśmy się do Kraszkowic, by tu zrobić już ostatni postój.



Jeszcze tylko...



Z Wierzhlasa ulicą Czereśniową do torów, następnie POW i POWoli niektóre człony zaczęły się odłączać. Pożegnaliśmy się w trakcie i tak wydeptaliśmy 70km.


Dzięki! Do następnego! :)

Bożocielny dzień pękniętej gumy.

Sobota, 9 czerwca 2012 · Komentarze(0)


Zebraliśmy się pod Kałlandem w ilości dwóch, czyli ja i mój brzuch, następnie po drodze zgarnąłem masakrę i razem ruszyliśmy dzisiaj lajtowo wyczynowo na Kamion. Taka typowa chamska trasa do spocenia się. Minęliśmy strefę kościoła, która podczas mszy obejmuje również parking carrefoura, bo tam część spora owców i baranów stała. Ciekaw jestem, czy jak do kina jeżdżą, to oglądają film z korytarza :D
Dojechaliśmy do Rudy, tam się również zaczynały odprawiać modły, a za kościołem jakiś kmiotek zaparkował centralnie na przejściu dla pieszych i przejeździe dla rowerów. Ale czego się nie robi w imię wyższych intencji! Przecież będzie bardziej wyświęcony. Dość mocnym tempem pojechaliśmy do przejazdu kolejowego, w międzyczasie na ścieżce rowerowej szły jakieś dwie miejscówki po 70tce, które nie słyszały dzwonka, dopiero jak ryknąłem, żeby zeszły łaskawie ze ścieżki i chodzi się po szarym a nie czerwonym, to sobie przywróciły świadomość, że racja leży po naszej stronie. Dziś jechało się bajecznie, ponieważ wszyscy albo w kościołach, albo już zgony, więc ruch na drodze był nijaki. Do Mierzyc spotkaliśmy w sumie 2 auta. Niestety Mierzyce nie przyjęły nas zbyt łaskawie. Najpierw zamknięte sklepy, a potem na skrzyżowaniu z Łaszewem i Kraszkowicami pani dyżurująca ruchem :DDD oznajmiła nam jak Gandalf we Władcy Pierścieni, że "you shall not pass!". Pytam: że jak? "you shall not pass!". Okazało się, że procesja zawaliła całą drogę i nawet karetka pogotowia miałaby problem, skoro my rowerami nie mogliśmy się przecisnąć. Szurnęliśmy zatem lekko sfrustrowani w stronę Kraszkowic, by następnie odbić w prawo z asfaltu przyjemną, znaną już przez nas polną drogą, następnie leśną, którą dojechaliśmy do Toporowa. Wykręciliśmy tutaj aż 25km/h średnią, więc całkiem całkiem.
W nadziei, że nasz zaprzyjaźniony ABC w Toporowie będzie otwarty sunęliśmy już ponad 30km/h. Jednak okazało się, że zaraz ma zacząć się procesja, więc sklepy graniczące z przejściem procesji są pozamykane. Paranoja jakaś! Skręciliśmy w jednokierunkową na Kamion i w tym momencie poczułem, jak przednie koło wyzionęło ducha. A raczej wyzionęło powietrze.


Dobiłem na maksa, jednak dojechałem tylko kawałek za most, następnie podprowadziłem w stronę ośrodka Kamion. Tam na szczęście sklep był otwarty, więc mogliśmy ugasić pragnienie i zmienić gumę, którą woziłem 5 sezonów na czarną godzinę :)


Niestety z racji tego, że nie pamiętam kiedy zdarzyła mi się podobna sytuacja, zmiana gumy zajęła nam więcej, niż chłopakom w pitstopie F1.


Po wymianie ruszyliśmy dalej, zobaczyć jak wyglądają tereny za ośrodkiem Kamion.
Oprócz przyjemnego widoku ze skarpy na rzekę płakać się chciało, co się stało z działkami wykupionymi prawdopodobnie przez ślązaków, na których poniszczono doszczętnie i splądrowano skrzynki elektryczne.
Oprócz tego, teren strasznie zarósł świerkami, sosnami i inną kosodrzewiną.


Łza się w oku kręci, bo teren naprawdę świetny pod rekreację.
Poryczani ruszyliśmy dalej, w stronę Toporowa. Niestety natknęliśmy się na ruszającą procesję, więc musieliśmy ją objechać przez Przywóz.
Tam też przy moście zrobiliśmy sobie ostatni przystanek.




Rowery strategicznie zostawiliśmy na moście.


Po zrobieniu pamiątkowego zdjęcia niezapominajkom, ruszyliśmy dalej, na Wieluń.


Jeszcze tylko Ruda,


i wspaniała ścieżka,


i tak wydeptaliśmy 40km :)

Czterej pazerni i pies

Niedziela, 3 czerwca 2012 · Komentarze(0)
I po kolejnym, śmiesznym i udanym rajdzie.



Zebraliśmy się oszałamiającą liczbą trzech i pies pod Kałlandem, spod którego to ruszyliśmy Warszawską, by skręcić w Przemysłową i dotrzeć do Stawu. Ze Stawu zebraliśmy Dusia, więc już jechaliśmy ekipą: czterej pazerni i pies.


Ze Stawu polniastą drogą udaliśmy się na Wydrzyn, by na paręset metrów wjechać na asfalt kibica.


Naszym oczom ukazała się bramka na euro, jednak chyba Wydrzyn nie posiada stadionu, więc to była zmyła, bo okazało się to tylko transportem dla węża pompującego wodę na pola. Ahh ta mania euro koko...


Dojechalim do Czarnożył, pod nasz ulubiony sklep, gdzie zrobilim zaopatrzenie


Z Czarnożył przetoczyliśmy się na Emanuelinę, a potem na Leniszki, wcześniej zostawiając mego piesa do obcięcia.


Niestety nie jechaliśmy typową naszą trasą na Kłoniczki, tylko postanowiłem przebadać szlak EWI, tyczony zapewne jakąś terenówką, bo wątpię, żeby ktoś tam OPRÓCZ MNIE OCZYWIŚCIE dał radę przejechać. Wszyscy pchali (oprócz mnie oczywiście)...


... i pchali... te swoje rowery po tym jakże pięknym szlaku rowerowym! Nie pomagało zdejmowanie kasków, tudzież innego odzienia. Rowery jechać nie chciały (oprócz mojego oczywiście).


W końcu zrobiliśmy mały duży postój na bliżej niewiadomo poco, w końcu nawet cegły w lesie poszły w ruch, które też nie wiadomo skąd się tam wzięły.


Po zlokalizowaniu siebie na mapie ruszyliśmy w poszukiwaniu stawu torfowego. Na szczęście musieliśmy zjechać z pięknego szlaku rowerowego, bo nagle piach się skończył.


Gdy ja zostałem w tyle na robienie zdjęć, reszta w osobach trzech zdążyła się tak zagadać i mieć mnie gdzieś,


że sam znalazłem owe torfowisko.
Zrobiłem nawet ze dwa zdjęcia, żeby nie było, że oszukuję, jednak widok nie napawał jakoś super widokiem, czy czymś tam.




Z racji tego, że jako jedyny znam się na mapie, mam świetną orientację w terenie i jeszcze kilka innych walorów, których nie chcę tu wymieniać, żeby nie wyjść na narcyza, minąłem gdzieś bokiem ekipę i po bezdrożnej łące (jak sama nazwa wskazuje) wyprzedziłem ich i czekałem, aż mnie znajdą.


Mogłoby się wydawać, że byli tacy źli na mnie, że droga się skończyła, że pobłądziłem, że musiałem nawet uciec przed nimi na drzewo.


Nic bardziej mylnego. Ja się wcale nie bałem i to nie było drzewo, bo kitor mnie zdemaskował. To zwykła ambona była! Ale nie taka kościelna, tylko taka myśliwska.


Wejszlem tam się rozejrzeć, bo faktycznie nie lubię się wracać (jak każdy facet zresztą), z nadzieją wypatrywałem drogi. Niestety ambonę musiałem dość szybko opuścić, bo Jarowi zaczęło się nudzić i chciał mnie stamtąd strącić.
Jak się okazało, paręnaście metrów od ambony wypatrzyłem kładkę, a paręset metrów w łąkach domostwa, więc plan był następujący: pokonać kładkę, następnie domostwa.
Okazało się, że i pierwsza i druga część planu do łatwych nie należała.






Po zmaganiach z kładką przyszedł czas na dotarcie do domostw. Po lewej jakieś zboża, po prawej również, kawałek miedzy nam został, żeby się z widłami w plecach czasem ciężko nie jechało.


Kitor rozpędzony po żytku tak się wystraszył tych wideł, że za chwilę swego rumaka zabrał na plecy.


I tu za chwilę pojawiła się wspomniana wyżej druga problematyczna część przeprawy... gospodarstwo od tyłu to pół biedy, żeby się przedostać, ale ta krowa... najpierw myśleliśmy, że to byk, ale jednak okazało się to bydle krową i to nie byle jaką. Przy próbie przejścia koło niej zacierała trawę racicą i ruszała w naszym kierunku. Transwestytka jakaś! Nawet Jaro, który na jednym z poprzednich rajdów dosiadał kozę, miał teraz wątpliwości. W pewnym momencie się nawet wycofał.


Ja również nie miałem zamiaru koło tego tranzystora przechodzić i chciałem obejść domostwa z lewej strony, za mną ruszył kitor. Jaro jednak w akcie desperacji zaczął objeżdżać krowę z Dusiem, jednak krowa zobaczywszy ich przeprawę postanowiła wypiąć się z kołka i zaczęła ich gonić. My z kitorem widzieliśmy to z boku, krowa biegła za nimi dobre 50 metrów i ryczała: "aaa buuuuuuziiiii?". Okazało się, że to jedna z kłoniczkowskich wściekłych krów.
W trakcie drogi niejednokrotnie stawaliśmy oglądając się za siebie, czy aby na pewno odpuściła.


W końcu pewni siebie, że już nas nie goni zrobiliśmy sobie przystanek.




Dojechaliśmy tak do Czarnożył, gdzie rozstaliśmy się z Dusiem, który musiał już jechać do domu, bo mu się ziemniaki rozgotowały, my dalej bujnęliśmy się w stronę Łagiewnik.


Bliżej nieokreślone tereny stawały się jeszcze bardziej atrakcyjne, kiedy je rozdziewiczaliśmy.


Okazuje się, że jest taka miejscowość jak Kąty i to nie walichnowskie, gdzie ludzie żyją sobie jakby przeniesieni w czasie.


Za Kątami pojawił się zakręt śmierdzi, który ledwo wyrobiliśmy. Tam trzeba zwolnić i wrzucić wsteczny, żeby go przejechać bezpiecznie.


Po dojechaniu do Czarnożył Jaro stwiedził, że coś go mrowi pod kaskiem. Marudził tak dobre 10 minut, gdy zatrzymaliśmy się i wtedy się okazało, że go nie mrowi, a osi pod kaskiem. Odebraliśmy nieco wcześniej mego piesa od strzyżenia i udaliśmy się na Wydrzyn.


Znowu natrafiliśmy na euro bramę w Wydrzynie,


przez którą chwalebnie przejechałem jako ostatni.


Jeszcze tylko wypuszczenie Borysa na ostatnim OeSie w stronę Stawu,


by mógł rozprostować kości.


Ze Stawu już prosto na Wieluń, by tam pod Kałlandem zakończyć rajda. Wyszło w sumie 50 km.

Zielone Swądki ;)

Niedziela, 27 maja 2012 · Komentarze(0)
Dziś zrobiliśmy najdłuższy dotychczas rajd w tym roku. 74km średnio :)



Zaczęliśmy pod Kauflandem. Jacy to wierzący Polacy, nie wiedzący równocześnie, że w Zielone Świątki, sklepy sieciowe są pozamykane, jak właściciel nie stoi na kasie :D


Nie pomagały hasła typu "Darek otwórz" ani modły różnorakie.
My tymczasem (albo raczej ja) bez pomysłu na dzisiejszą trasę posiłkowałem się mapą w wersji papierowej. Potrzebowałem 5 minut, żeby ustalić, że pojedziemy tam, gdzie jeszcze nigdy nie pedałowaliśmy.


I poszliiiiiii....


Najpierw Warszawską, jak żółw ociężale...


Ruszyły czerwone diabły ospale...
Kierunek Staw, Przemysłową


Dzisiaj jako takiego wiatru nie było i cała ferma wiatraków w Stawie praktycznie stała.


Ze Stawu (Dusiu! Ty zdrajco!) w kierunku Gromadzic, gdzie jeszcze przed skrzyżowaniem jakiś imbecyl drogim autem musiał zatrąbić zapier...jąc jak zając i prawie przejechałby idiota skrzyżowanie z pierwszeństwem, skupiając się na zaje.bistej prędkości przy wyprzedzaniu nas. Oczywiście poszły fakersy w stronę idioty.


W Gromadzicach niestety brakło asfaltu i musieliśmy tłuc się sieczką taką, jakby tędy jechały czołgi na misję w Afganistanie. Dobrze, że otworzyliśmy szczęki, bo zęby można było sobie zetrzeć.


Minęliśmy ostatnie domostwa, by znów zaczął się asfalt.


Lecz wcześniej spóźniony budzik zaczął nas gonić. Niestety ja go nie przyuważyłem, bo rosół, jak znalazł :D


Wjechaliśmy do Skrzynna, w którym - jak się okazało - sklep czynny od 14... zdziwił się jeden tambylec zapytany, gdzie co jest otwarte, jak został poinformowany, że dzisiaj Zielone Świątki :) Bezbożnik! :P


W międzyczasie, gdy ja szukałem sklepu, moja śliczna ekipa w prawie czerwonych koszulkach dzielnie czekała :D


Dołączyłem niezadowolony do grupy i ruszylim dalij w stronę Dębca.


W Dębcu na krzyżówce w stronę Wielgiego, bo inaczej ruszylibyśmy na Czernice. Jednak była nadzieja, że we Wielgim będzie otwarty sklep :)


Wielgie już blisko, ale każdy ciśnie, jak może.


Jednak otwarte! :D


Dzięki bardzo sympatycznemu mieszkańcowi Wielgiego poznaliśmy kolejne urokliwe miejsce - Staw Torfowy, jednak musieliśmy trochę zawrócić.


Zdarzył się jednak (zanim dojechaliśmy do sklepu) mały nieprzyjemny incydent pod sklepem, gdzie jeden z klientów dostał chyba ataku padaczki, wezwane zostało pogotowie i pod dobrą opieką pojechał karetką na pogotowie. Niestety z racji tego, że wywiad środowiskowy działał tragicznie, nie potrafiliśmy udzielić panu pierwszej pomocy, bo nie wiedzieliśmy, co panu dolega. Docierały do nas sprzeczne informacje, dlatego woleliśmy poczekać na ambulans. Okazało się, że sanitariusz to mój kolega, który zapewnił mnie, że będzie dobrze.



Ruszyliśmy dalej, cofając się około niecałego kilometra, po czym skręciliśmy w polną drogę, w poszukiwaniu owego stawu.


Po przejechaniu kawałka drogi w polach dojechaliśmy do lasu, w którym to spotkaliśmy dobrze znanego Wieluniakom i nie tylko szusującego na kijach pana Rysia, który chcąc opowiedzieć pikantny dowcip spojrzał na fotoaparatkę i zapytał, czy jest pełnoletnia :DD Fotoaparatka synku mój! :DDD


Po wymianie uścisków, serdeczności i ostrych kawałów, ruszyliśmy dalej i dotarliśmy do stawu, którego szukaliśmy.


Z racji tego, że dopiero rozdziewiczaliśmy teren, musieliśmy wspomóc się znowu papierkiem :)




Po udanej lekturze, mogłem w końcu oderwać wzrok od mapy.


Moja pamięć jest dobra, lecz krótka, więc przy następnym skrzyżowaniu konsternacja i szukanie śladów szlaku rowerowego, który niestety był żenująco oznaczony, a na który skręcić chcieliśmy.


Oczywiście ja, czytając już mapę prawidłowo a nie do góry nogami oznajmiłem, że i tak muszę poszukać śladów szlaku na drzewach :)


Masz tę mapę, a ja jadę na swój myśliwski nos :)


Oczywiście w trakcie, kiedy ja objeżdżałem teren, reszta załogi obrabiała mi standardowo du.pę :D


Pojechałem w las, nos mnie nie zawiódł.


Za chwilę ekipa mnie dogoniła.


Niektórzy mieszkają bardzo biwakowo, ale teren sam do tego nakłania.


Ruszylim dalej w kierunku po części niewiadomym,


by po chwili zorientować się, że trochę zjechaliśmy z zamierzonej trasy. A obraliśmy sobie cel - Konopnicę.


Zrobiliśmy małe C, w którego pokonywaniu znalazło się dwóch wieśniaczków w mondeo, którym pogroziłem palcem po strąbieniu nas prawidłowo jadących, coś tam krzyczeli, ale jak to zwykle bywa - na tym się tylko skończyło.


Na ponad 30 kilometrze zrobiliśmy sobie kolejny postój, na zeżarcie kanapków i uzupełnienie elektrolitów, kaloriów i innych potrzebnych do jazdy pierdół :) Po postoju ruszyliśmy dalej, już tylko 5 km do Konopnicy.



Przed Konopnicą wyprzedził nas rój motocyklistów, chyba ze 100 albo inna diabelsko cyfra, między innymi z osjakowskiego klubu Rosomak. Pozdrawiamy prawie dwukółkowiczów :)


Wjechaliśmy na chwilę do Zacisza, żeby pokazać niektórym, jak wygląda sławetna sala w Konopnicy :)


Dojechaliśmy do mostu w Konopnicy, po czym za mostem skręciliśmy w lewo, na sympatycznie położoną drogę przy rzece.


Nad drogą tą położona była pogodynka - bardziej ciekawostka turystyczna, skopiowana z gór. Jednego napisu tylko nie ma: brak sznura - ktoś zapier...lił.


Ja oczywiście żądny przygód postanowiłem, że skręcimy z asfaltu i brzegiem rzeki spróbujemy dotrzeć do Strobina.


Niestety, ale wszystko zarosło i po sprawdzeniu terenu musieliśmy zawrócić. Chojraki myśleli, że będę podjeżdżał :D


Rozczarowany widokiem, zszedłem i dołączyłem do grupy,


która dzielnie jak zwykle na mnie czekała.


Ruszylim na Strobin, gdzie nadzialiśmy się na mszę i odpust. Niestety nie zatrzymywaliśmy się po kapiszony i piłeczki wypełnione trocinami, jednakowoż podziwialiśmy ten folklor, który utrzymuje się od lat...


Doturlaliśmy się do Osjakowa i tamże zrobiliśmy kolejny przystanek pod sklepem.


Ruszyliśmy w stronę ósemki, klucząc po uliczkach Osiołkowa. Dzwoniłem do daughter, żeby do nas wyszła z chlebem, kwiatami i dziećmi z mazowsza, a ona zasłaniała się tym, że ma nie wyprostowane włosy, nie pokręcone zęby, czy jakoś tak. Jak już ruszyliśmy, to dowiedziałem się, że jednak wyszła do nas, lecz my już pedałowaliśmy dali.


Za mostem w Osjakowie skręciliśmy na Raduczyce i tamtędy chcieliśmy dojechać do Raduckiego Folwarku.


Po przebyciu ponad 50 km stwierdziłem, że mariusz26 ma chyba za mało powietrza w kołach, bo coś zaczął słabnąć :D Zaproponowałem pomoc, która okazała się zbawienna i po dobiciu kółek można było ruszyć dalej.


Jako ciekawostkę dodam, że Mrówek pod kościołem w Osjakowie zaprosił tak po prostu 3 młodych rowerzystów do dołączenia do nas, którzy przyjęli to jako wyzwanie i jechali za nami w jakimś dziwnym dystansie aż do Olewina. Pozdro chłopaki! :)


Jak już złapaliśmy asfalt na ósemce, to 30km/h z licznika nie schodziło, aż do Oberży Kniei.


Miał być przystanek na Oberży, ale z racji kilku powodów (telefony od żon, wiejskie przyśpiewki, długie kolejki, obładowane ławki) ruszyliśmy dalej, lasem na Jodłowiec.


Postanowiłem zarządzić pauzę, Mrówek zatrzymał się zbyt wcześnie, Jaro ze swoją wagą i piaskami pod kołem zorientował się za późno i zrobił takie salto mortale, że aż dostałem tylnim kołem w łydkę, jak opadał :D Śmiechu było co niemiara, ale Jarek był dziwnie poważny.




Młodzi dzielnie za nami jechali, nawet udało się wymienić parę zdań.


Zakurzeni pedałowaliśmy całkiem niezłym tempem w stronę Wierzchlasa


Przy rozstaniu się z Dawidem na skrzyżowaniu w Wierzchlesie spotkała mnie bardzo niemiła sytuacja, gdzie jakaś blachara po 50tce w swoim żółtym Renault Megane Coupe, na rejestracji zaczynającej się od PKZ zatrzymała się, bo prawie by się nie wymieściła, gdzie ja stałem na swoim pasie a ona ścinała skrzyżowanie. Z ryjem do mnie wyskoczyła, ,że nie umiem jeździć itp. a to że nieprzepisowo pokonywała skrzyżowanie, to już wielki ch., więc usłyszała niezłą wiązankę i ma szczęście, że nie dostała na maskę karnego kutasa. Oby Ci babo prawko zabrali (i auto)!


Po wielkim wqrwie ruszyliśmy dalej, na Olewin.


Niedaleko wiatraka w Olewinie zrobiliśmy ostatni przystanek,


W Widoradzu po częściowym sprincie przez połowę peletonu poczekaliśmy na resztę.


Pora na rozstania, niestety łzy, wzruszenie i emocje rządzą w takich momentach najbardziej, a my rozpływamy się jak masło ;)


Oby do następnego! Z pedalskim... tfu! bajkerskim pozdrowieniem! :D

Szosowo wśród debili za kółkiem

Sobota, 26 maja 2012 · Komentarze(4)
Dzisiaj postanowiliśmy sobie dać trochę po zaworach i najpierw delikatnie dojechaliśmy do Kadłuba, po czym tam już rozwinęliśmy taką prędkość, żeby się trochę zmęczyć.



Najpierw przez Gaszyn, takim trochę lepszym niż dziecięce tempem :)


Mały przystanek w Kadłubie, żeby dobić powietrze w kołach na warunki do jazdy asfaltem, potem Wierzbie i przystanek w lesie przy drodze w Sołtysach. We Wierzbiu jeszcze idiota ciężarówką wyprzedzał mnie na centymetry, bo mu się k. spieszyło.


W lesie między Sołtysami a Kowalami jakiś cep na łódzkich numerach wyprzedzał nas na centymetry i na trzeciego, bo z przeciwka sznur aut, my asekuracyjnie oczywiście jeden obok drugiego i dość szeroko, żeby czasem nie wyprzedzał, ale jak debil, to debil. Z przeciwka aż mu mrugali długimi, ale odmóżdżony trep szedł na żywioł. Nie pamiętam czy zatrąbił ale fakers w jego kierunku poszedł, po czym przyhamował, na szczęście dla niego pojechał dalej, bo ślad od zamka spd by mu przez miesiąc z ryja nie zszedł. Dojechaliśmy do Kowali,


by za chwilę powitać Praszkę.


Celowo jeździmy obok siebie, bo wtedy jest mniejsze ryzyko potrącenia rowerzysty przez samochód, ponieważ musi zwolnić i zmienić pas, a nie ryć się na trzeciego na lusterka, chociaż jak widać po powyższym - są wyjątki.
W Ganie kolejny wieśniak, który kupił prawo jazdy razem z 30-letnim golfem za świnię strąbił nas, więc poszło kolejne pozdrowienie ze środkowego palca. Było jeszcze parę takich przypadków, jakoś żaden ch. nie chciał się zatrzymać.


Dojechaliśmy do Dzietrznik, napoiliśmy się i przekąsiliśmy co nieco, miła pani ze sklepu, która też czyta forum pozwoliła nam oznakować sklepik, jako przyjazny dla wielun.biz. Pozdrawiam z tego miejsca :)


Z Dzietrznik prosto na Pątnów (jak ja 'kocham' tę miejscowość za górki).


Trafił się jeszcze jeden idiota, który nie zna przepisów przed Dzietrznikami i kolejny przed Wieluniem koło stacji Orlen.
W tym miejscu wypowiadam otwartą wojnę dla kierowców, którzy w dupie mają rowerzystów na drodze i przysięgam, że będę robił wszystko, żeby polepszyć bezpieczeństwo na drogach - nieważne jakimi środkami.

Ps. Dzisiaj się nie wywróciłem ani razu, poluzowałem sobie system, który miałem skręcony dla hardkorów :D


Jutro zapraszam na lajtowy rajd spod Kauflandu o 10:30.
Dozo

WFRR - Rezerwat Węże

Sobota, 19 maja 2012 · Komentarze(3)
Au... pan pokrzywka melduje się prawie cały i prawie zdrowy... zaczynamy relację.
Zaplanowany start o 12 troszkę się przeciągnął, ponieważ wróciłem z pracy na wariata i prosto w ciuchy i na rower, także stawiłem się razem ze Stefanem i Masakrą jakieś 10 po umówionej godzinie.


Wyruszyliśmy sobie Berlinkiem, potem Zagłoby, by naszą cudowną rudzką ścieżką dojechać do cmentarza.


Po wjechaniu do lasu kierowaliśmy się cały czas pieszo-rowerowym czerwonym szlakiem, mijając po swojej lewej Przycłapy oraz Jajczaki, gdzie wyjechaliśmy w Strugach, z których udaliśmy się na Łaszew.


Przebieraliśmy przez Łaszew szukając pierwszego punktu P.


Pierwszy P zaliczony, można ruszać dalej, na Bieniec.


Po zjeździe pięknym wąwozem jeszcze nie wiedziałem co mnie czeka.


Gdy dotarliśmy do wąwozu królowej Bony i źródełka przy jego ujścia, postanowiłem się zatrzymać i zaczerpnąć trochę źródlanej wody. Zapomniałem jednak, że mam spd na nogach i morowo wyrżnąłem w piękne, świeże i w ch. parzące pokrzywy. Cały. Pomoc nadeszła od razu, z którą popędził mi Jareg K.


Niektórzy mieli z tego ubaw, ja do tej pory czuję jednak pieczenie i wierzę, że słowa o tym, jaki to ja będę zdrowy są szczere :)


Po stosunku z parzącym zielskiem pora ruszyć dalej, w kierunku Kępowizny


Ja wiem, że asfaltem jeździ się przyjemnie, ale jak szlak pieszo-rowerowy, to pieszo-rowerowy :)


Oprócz pieszo-rowerowego szlaku istnieje również dość dobrze oznakowany szlak konny, na co dowód :)


Dobiliśmy do Pszczółki w Załęczu Wielkim, gdzie nawet konie były niezadowolone z zaopatrzenia, pomijając nas. Niestety, ale ten sklep będziemy omijać, bo to już drugi raz, kiedy się zawiedliśmy w tym sezonie.


Prawdziwe zakupy zrobiliśmy paręset metrów dalej w stronę Załęcza Małego u Pani Haliny Drab. Bardzo sympatyczna kobieta, a sklep zaopatrzony lepiej, jak niejeden w mieście. Pozdrawiamy serdecznie w tym miejscu właścicielkę!


Po udanych zakupach i obciążeniu nimi niektórych wyrywnych do przodu, ruszyliśmy dalej, odbijając polną drogą z asfaltu w Załęczu Wielkim.


Były chwile, gdzie szlak był nie do końca widoczny i dobrze oznaczony, więc nasz czujny przedni patrol zawsze jest na swoim miejscu i bada teren :)


Dojechaliśmy w końcu do asfaltu, zaczynającego się w Starej Wsi,


by tak szeroką autostradą jechać po całej szerokości, żeby się nie poobcierać :)


Mając na nogach buty z spd często myślałem, że nie mogę się zatrzymać i tylko dlatego nie prowadziłem roweru w piachu :)


Niektórzy jednak bardzo wzięli sobie do serca określenie szlaku: PIESZO-rowerowy :)


Żeby nie było do końca zabawnie, znowu zapomniałem, co mam na girach. Wywrotka cięcie 2:


Dojechaliśmy do mostu w Bobrownikach i ja z Mrówkiem udałem się po ziemniaki do sklepu, bo okazało się, że jednak zapomnieliśmy kupić :) Reszta grzecznie czekała :)




Z 2 kg bagażu więcej ruszyliśmy na Górę Zelce.


Niestety tym razem podjechałem na 3 raty pod sławetną górę, którą pokonywałem zawsze bez większych problemów, teraz na złość źle wyregulowane przerzutki i z tyłu i z przodu zawiodły.


Glizdowaci oszczędzali siły i wprowadzali rowerki na spokojnie, bo górka naprawdę stawia wyzwanie.


Nasz ziemniaczany support również na powierzoną mu sprawę wagi państwowej delikatnie wprowadzał ładunek na górę.


Po dotarciu (w końcu) na upragnione miejsce czas wydać dyspozycję.



Jako kierownik wycieczki rozkazałem (he he he, kto by mnie słuchał) zbierać chrust.



Problemów z tym nie było, bo suchych badyli w tak suchym lesie nie trudno znaleźć.



Część zakupów z Załęcza usmażyliśmy,


część upiekliśmy. Ognisko ktoś przed nami zostawił, więc skorzystaliśmy.


Pora na rozliczenia finansowe. Oddawać po 2 zł!


Mrówek tak se tupnął, że aż mi się ziemia rozstąpiła, więc poszedł sprawdzić co tam ciekawego.


Zawołany, bo trzeba było ruszać wrócił biegiem do nas i pomagał zasypywać ognisko piochem z kretowin. Po zabezpieczeniu terenu i ugaszeniu ogniska ruszyliśmy w stronę domu.


Czas na dość hardkorowy zjazd w stronę Bobrownik, by nie dublować zbytnio trasy.


W zaprzyjaźnionym sklepie w Bobrownikach zrobiliśmy zaopatrzenie w pićku oraz zaliczyliśmy mały spoczynek.


Ciekawostką turystyczną okazał się pan Józef, który zawstydził wszystkich kajakarzy i zawrócił Wartę kijem.


Patrzeliśmy z niedowierzaniem na wyczyny pana Józka, ale gość ma w sobie tyle werwy, że pozdazdrościć. Typowy harpagan.


Coś niesamowitego, chciałbym mieć takie umiejętności balansowania ciałem i zawracania czółnem w górę rzeki. W tym miejscu pozdrowienia dla pana Józefa oraz jego siostry.


A my nadal nie możemy wyjść z podziwu, kajakarze, którzy przybyli, zresztą też.


Niesamowity. Józcio wodnik.


Pora pożegnań i miłego przyjęcia ze strony mieszkańców Bobrownik i czas ruszać dalej, w stronę Żabiego Stawu.


Tak mi się fajnie jechało, że znów zapomniałem, co me szkity targają. Gleba!


Chwila odpoczynku na Żabim Stawie, przy pięknym koncercie miliardów żab, kijanek i innych francuskich wynalazków.


Żółtym szlakiem pieszo-rowerowym próbowaliśmy dotrzeć do Ogrobli, jednak gdzieś nam się zagubił i na tzw. nosa szukaliśmy przejazdu, oczywiście nikt się nie zawiódł. W międzyczasie pożegnaliśmy się z naszą fotoaparatką, która poszusowała do siebie przez Załęcze na Kałuże.


Przy zjeździe do Ogrobli w trosce o innych z tyłu odwróciłem się, wróciłem wzrokiem na drogę, coś mnie podbiło, zapomniałem, co mam na nogach i znów gleba. Tym razem dość poważnie. Zdarte przedramię, łydka, zewnętrzna część dłoni, zbite dupsko i kręgosłup... leżałem dobre 5 minut próbując złapać oddech, a następnie wstać.


Po dotarciu w pocie, krwi i łzach do początku peletonu zrobiliśmy małą przerwę na przemycie ran przy moście w Przywozie.


Z Przywozu udaliśmy się już standardowo bez żadnych wywrotek z mojej strony na Mierzyce,

Rudę i Wieluń.

Szczerze powiedziawszy miałem bardzo stosunkowe nastawienie do ziemi, bo 4 razy aż się wyp...łem :) Jutro to dopiero będzie boleć! :(

Poniżej mapka, telefon mi siadł tam, gdzie się kończy, ale resztę dorysujcie sobie sami, bo nic ciekawego się później nie wydarzyło :P



Długość trasy średnio 61km :)

Forumowy Rajd Rowerowy 13 maja

Niedziela, 13 maja 2012 · Komentarze(3)
Dzisiaj od samego rana pogoda nie napawała entuzjazmem.
Ale po kolei: obudził mnie po 9 Dawid prosząc o prognozę pogody, więc podesłałem. Miało nie padać i tak też się utrzymywało. Następnie zadzwonił przed 10 Stefan z pytaniem, czy już wyruszyłem, bo chciał, żebym mu zajrzał w rower. Kiedy zobaczyłem, jakim szrotem Stefan chce z nami jechać, z łezką w oku wyciągnąłem mu z garażu lśniący, piękny czerwony MTB panterki. Potem to już ryczałem, jak go odbierałem, ale do rzeczy.
Hakę Stefana schowałem do garażu, umówiłem się, że 5zł za dzień przechowania tego złoma oraz za każdy kilometr na rowerze panterki płaci 80gr. Podjechaliśmy pod Sedal, po drodze zgarniając mistera MASAKRĘ. Za chwilę dojechał Jaro i Dawid. Kitor po regulacji (jak się później okaże lichej jednak) swoich przerzutek dojechał parę po 10. Wystartowaliśmy Berlinkiem, przez przejazd kolejowy, przecięliśmy asfalt Widoradz-Ruda i udaliśmy się polną ul. Czereśniową na Wierzglaz. W Wierzglesie był 1P, co też uczyniliśmy pod lasem na wysokości Kraszkowic. Tu chłopaki zaczęli brykać:


Po udanym podpięciu wszystkiego ruszyliśmy dalej, na Kochlew. Wyjechaliśmy na asfalt, którym dotarliśmy do Krzeczowa.


Nasz forumowy minister ds. drogownictwa i infrastruktury jako jedyny może jeździć lewą stroną (zbieramy głosy dla Stefana, on wprowadzi lewostronny ruch).


Przebiliśmy się przez most w Krzeczowie i za mostem w stronę kościoła udaliśmy się na Kamion.

Dotarliśmy do pięknego wąwozu - na szczęście było po deszczu, więc jako tako mało sypało się kur... pierd... chu... i tego typu epitetów przy wprowadzaniu rowerów przez niektórych :)


Górka naprawdę niczego sobie,


bo za chwilę każdemu przysadka mózgowa trzaskała o potylicę z racji podniesionego ciśnienia.


Jaro tak cisnął pod tę górkę wąwozem, że aż mu się sosna i dwie brzozy wkręciły w koło i rozsadziły błotnik. Niestety nie miał ubezpieczenia, więc na policję i do nadleśnictwa dzwonić odradziliśmy.


W drodze na Kamion do punktu 2P niektórym wykręcało nogi.


Po pokonaniu 2P w Toporowie ruszyliśmy curik nach Kamion, bo Jarek mnie zdenerwował. Pokazałem mu piękną góreczkę, którą też notabene sam podjechałem, na co kolega Jaro jak zwykle z chodaka leciał.


Zresztą nie sam, bo z Dawidem :)


Po pokonaniu jakże pięknej i wykończajacej górki ruszyliśmy w stronę Ogrobli.


Zagadani zorientowaliśmy się, że Jaro gdzieś nam się zgubił, więc stanęliśmy i czekaliśmy.


Po jakiejś dłuższej chwili ujrzeliśmy coś czerwonego między drzewami i jednocześnie do naszych uszu doszedł dźwięk pogwizdywania. A to sobie Jaruś pogwizdywał, jak czajniczek :)


Cały czas Masakra była z przodu, Stefan obserwował za to stan dróg i poboczy.


Ja oczywiście poczekałem na Jarka i razem z nim zamykaliśmy peleton wjeżdżając na Ogroble. Ucieszyliśmy się, bo poznaliśmy nową koleżankę, niestety nie chciała dać się ujeździć, chociaż Jaro próbował.


Po dotarciu do Przywozu i ruszeniu na Łaszew wyprzedził mnie najpierw kitor a potem jego zębatka z wózka od przerzutek. Najpierw myślał, że żartuję, ale za krótką chwilę jednak nie mógł wrzucić ani zrzucić biegu :) No to naprawiamy :)


Po uporaniu się z przerzutkami ruszyliśmy w końcu i dogoniliśmy czekający i marznący początek. Dobiliśmy się do Łaszewa, tym razem na 1K, z którego też ruszyliśmy żwirówką na Pątnów.


Po pokonaniu Pątnowskich zawijasów dotarliśmy do sławetnej piekarni do naszego forumowego Ryngolca.


Obżarliśmy się po raz kolejny pizzerkami, ciepluteńkimi i pysznymi tak, że oczy jeszcze jadły, a żołądek już nie mógł.



Po strzeleniu pamiątkowej foty odpoczęliśmy jeszcze chwilę.


Po wizytacji i spałaszowaniu połowy zapasów Romka ruszyliśmy w stronę Kamionki, do której zresztą nie dojechawszy skręciliśmy w las




i równolegle do torów dojechaliśmy do trasy BM, którą to prawie wróciliśmy na Wieluń,



jednak przed cmentarzem odbiliśmy na naszą idealną ścieżkę rowerową prowadzącą przez Rudzkie góry.


Tak oto skończyliśmy kolejny rajd forumowy perłowym szlakiem :)

Forumowy Rajd Rowerowy 6 maja

Niedziela, 6 maja 2012 · Komentarze(5)
Dzisiaj mimo tego, że pogoda nie nastrajała z samego rana do jazdy, zrobiliśmy średnio ponad 50km. Wystartowaliśmy spod Kauflanda, potem 18-go Stycznia przed kościołem rozjechaliśmy parę szarańczy, następnie obwodnicą Sadową udaliśmy się na Częstochowską i tam ruszyliśmy za Orlenem przez pola na Rychłowice. W Rychłowicach już zdałem się na swój nos przewodnika i zmieniliśmy lekko trasę, przez co wyjechaliśmy w szczerych polach. Droga doprowadziła nas do Kadłuba, z którego cmentarną aleją dostaliśmy się do Popowic.

Z Popowic na Grębień przez Józefów, w którym to Józefowie niestety był zamknięty sklep a zawsze tam stawaliśmy jadąc tamtędy... no ale trudno. Zjechaliśmy z asfaltu, a raczej sam się skończył i znowu była narada, w którą stronę... rolnicy często te polne drogi z roku na rok przerabiają po swojemu, gdzie nawet często okazuje się, że droga na mapie jest, a tu mamy redliny. Na szczęście dzisiaj do niczego takiego nie doszło. Staraliśmy się kierować w stronę lasu, chociaż droga niekoniecznie chciała w tamtą stronę przebiegać. Z racji tego, że różne sprzęty dzisiaj figurowały, wybraliśmy drogę najbardziej przejezdną.

Dojechaliśmy do lasu na wysokości Dzietrznik i tu znowu pojawiła się chwila - którędy. Skręciliśmy przy lesie w prawo i ścianą lasu zaczęliśmy pedałować dalej. Wybór początkowo okazał się dla niektórych niekoniecznie dobry z racji tego, że droga jakby zanikała. Gdy już dotarliśmy do jakiejś poprzecznej, wjechaliśmy w las całkowicie i ukazał się nam bardzo miły i kojący dla oka widok: drzewa ubrane w liście świeże i młode, soczyście jasnozielone i te wielosezonowe, iglaste ciemnozielone, które to kolory tworzyły niesamowicie piękny widok.

Sama droga stała się o wiele przyjemniejsza przez to, że nikt praktycznie tamtędy nie uczęszczał, co też temu miejscu nadało dodatkowego, mistycznego uroku.

Dojechaliśmy do leśnej kapliczki, gdzie okazało się, że stoimy na "ulicy", która posiada własną nazwę, bo na drzewie przy owej kapliczce wisiała nazwa: Ulica św. Huberta.

Ruszyliśmy dalej na południe, cały czas drogą przeciwpożarową. Piękna prościutka i utwardzona leśna droga, podczas której napawaliśmy się zapachem lasu, tym bardziej, że w paru miejscach była przeprowadzana ścinka i zrywka.

Po przejechaniu tej długiej prostej wyjechaliśmy na skrzyżowaniu w miejscowości Kałuże. Udaliśmy się przywitać na chwilę z naszą forumową koleżanką fotoaparatką, skąd po wymianie paru zdań ruszyliśmy na źródełko objawienia.







Po odpoczynku nad źródełkiem ruszyliśmy dalej na Dzietrzniki. Tam zrobiliśmy w końcu postój przy sklepie, gdzie uzupełniliśmy zapas kalorii, bo w końcu za chwilę czekały nas dwie niemałe góreczki.

Przed przejazdem kolejowym zjechaliśmy szutrówką w prawo - istny zjazd downhillowy, można zgubić zęby.

Pod koniec zjazdu trzeba było ostro hamować, bo zaraz za strumyczkiem trzeba było skręcić w lewo.

Dobiliśmy do kawałka asfaltu i wzdłuż torów ruszyliśmy dalej. Tak dostaliśmy się już przejeżdżoną przez nas polną drogą trzeci raz w tym sezonie do Bieńca, z którego udaliśmy się na Pątnów. Mimo tego, że zjazd z górki w Pątnowie przy cmentarzu wyglądał dość okazale, to jednak wiatr nie pozwalał na odprężenie się przed kolejną górką zaczynającą się przy kościele a kończącą parędziesiąt metrów za szkołą... No ale za zakrętem już było całkiem znośnie. Minęliśmy trzy wiatraki postawione na malowniczych pagórkach po lewej stronie drogi, przejechaliśmy przez przejazd kolejowy i wylądowaliśmy w piekarni naszego forumowego przyjaciela Ryngolca, który już czekał na nas z gorącymi zapiekaneczkami, które jedliśmy z taką przyjemnością, że uszy nam się trzęsły.



Tu podziękowania dla Romcia i obiecuję, że następnym razem zjemy przynajmniej po 4, niezależnie od tego, czy w domu będą na nas lecieć garnki za niezjedzony obiad. Po miłym i ciepłym przyjęciu czas ruszyć dalej. Strugi, potem Jajczaki. W Jajczakach skręciliśmy na bardzo wąski i w sumie nie jechany przez nas jeszcze asfalt, gdzie na jego końcu znajdowała się kapliczka z wirtuozersko przyciętymi drzewami, tworzącymi swoimi koronami jej zadaszenie.

Następnie szutrem ruszyliśmy na Przycłapy, gdzie już asfaltem udaliśmy się w stronę Rudy.



Niestety zaczęło dość niemiło wiać, więc końcówka trasy była dość nieprzyjemna. Pokonaliśmy naszą cudowną ścieżkę rowerową w Rudzie i pożegnaliśmy się na przystanku przy Starych Sadach. Dziękuję za udział oraz uwagę.