JEŻdżenie na rowJEŻe
Niedziela, 17 czerwca 2012
· Komentarze(1)
Dzisiejszy rajd odbył się pod nazwą "JEŻdżenie na rowJEŻe"
Trasa przebyta, to średnio 70km, nie należąca do najłatwiejszych.
Najsamprzód zebraliśmy się pod mym garażem, celem dopieszczenia mojego nowego nabytku. Walka z pedałami bywa męcząca.
Po uporaniu się z nimi czas na szybką kąpiel, gdzie naJEŻony dawid mył mi hakę, ja w odwdzięce dymałem jego przód.
Po kąpielach dobiliśmy na 10-tą pod Kałland, gdzie już większość się przegrupowywała.
W międzyczasie, gdy ja udałem się po naklejki dla dzieci masakry, cały peleton uciekł mi i zaczekali dopiero pod Mlekoluxem.
Już razem kolejny raz pokonywaliśmy "świetną" ścieżkę rowerową w Rudej.
Szczęśliwi odbiliśmy na asfalt i udaliśmy się między boiskiem i cmentarzem w stronę lasu.
Po zaskoczeniu nas przez parę kałuż po wjechaniu do lasu czas na przegrupowanie.
Okazało się, że Mrówek złapał kapcia i po dojechaniu na awaryjnych pod Jajczaki trzeba było zająć się tematem, bo już każdy, kto jechał z przodu, dymał.
Tech-support w mej wspaniałej osobie postanowił nie wziąć ani grosza za pomoc, mimo niedzieli.
Przy okazji zorganizowaliśmy zawody w dmuchaniu gumy na czas, niestety tylko ja brałem w nich udział, przez co też zająłem pierwsze miejsce.
Przesiadłem się na pompkę, bo jednak niekulturalność niektórych forumowiczów przekraczała wszelkie granice i naciskali mi na dętkę zmuszając przez to moje policzki do nadymania.
Po namierzeniu dziury językiem, przetarciu tarką i przyklejeniu Mrówkowi łatki, czas na wsadzenie na felgę.
Niektórzy eksperci krzyczeli: wentyl! wentyl! Tłumaczyłem, że dopiero po zakręceniu koła można wkręcić wentyl, jednak okazało się, że przy zakładaniu opony wentylek sobie uciekł z felgi.
Po jego lokalizacji, skręceniu do reszty roweru, ruszyliśmy dalej, na Łaszew, poprzez Jajczaki i Strugi.
Znowu kościół z nami wygrał, bo podczas mszy, wszelkie sklepy w Łaszewie były zamknięte. Mszyca normalnie!
Minęliśmy Łaszew, niestety ja nastawiony na postój w Łaszewie miałem migotanie komór, stan przedzawałowy, bracia mroczki i jescze innych parę niekorzystnych rzeczy, więc musiałem zrobić mały pitstop.
Niestety jak widać psychika odgrywa ogromną rolę, bo zdarzyło mi się coś takiego pierwszy raz. Zawsze szło wg planu.
Przód jak zwykle poszedł do przodu, a tył został w tyle. W międzyczasie fotoaparatka i jej nowozaręczony Krzysztof dobił dobili do nas w Łaszewie, gdzie już razem przemierzaliśmy dalszą trasę. W Przywozie przód czekał na tył i reprymendę.
Wiedzieliśmy, że Toporów nas nie zawiedzie. Sklep otwarty, czas na przystanek
Z racji tego, że nie jadłem śniadania aż dwóch namówionych przeze mnie kupiło mi po batoniku. Dziewczyny też miały czas na zamianę dwóch zdań typu: "jak się jedzie?", "skąd jesteś?" i takie tam. Wymieniły się też przepisami na zupę, między innymi na JEŻynową.
W tle naJEŻony bohater drugiego planu.
Po odpoczynku czas na dalszą jazdę. W stronę Kamionu.
Za Kamionem spora góra i kolejne kalorie spalone, parę owadów wypuszczonych w powietrze, i parę kropel potu spłyniętych po zmęczonych skroniach. A to dopiero 23 kilometr.
Pogoń za glizdą i resztą.
Niżankowice za chwilę, jedziemy praktycznie w jednym peletonie.
Niestety przy moich oponach przystosowanych typowo w teren musiałem dobić sobie parę atmosfer, bo czułem się, jakbym jechał czołgiem.
Przód znowu czekał.
Przeturlaliśmy się przez Niżankowice, znowu razem.
Ze śpiewem na ustach pokonywaliśmy trasę do drogi Działoszyn-Wieluń. A śpiewaliśmy tak dosadnie, że ludzie do płotów dochodzili, jeśli ktoś oczywiście płot posiadał.
Jak już było pośpiewane, dotarliśmy do głównej, by zapoznać się z mapą.
W tym samym czasie jakiś gość skosił słup. Słup był słaby, to się poddał. Jak reprezentacja.
Po sprawdzeniu mapy i napełnieniu bidonów wodą z kałuży, ruszyliśmy dalej, na Szczyty.
Przejechaliśmy przez Szczyty, dojechaliśmy do jakiejś głównej, niestety nie moje tereny i mapa znów poszła w ruch.
Tutaj prawie wszyscy, oprócz Mrówka, który jako jedyny postanowił poświęcić się i zrobić zdjęcie. Mrówek nie jest fotogeniczny, więc nie było wielkiej straty.
W drodze do Ożegowa Stefan zaczął pokazywać bieliznę i rozpraszać kierowców.
Ożegów, gdzie jeszcze nie wiemy, co nas czeka.
Zaczęło się zaczynać. Najsampierw pierwszy sklep zamknięty, a tu postanowiliśmy zrobić postój. Na szczęście masakra swym przebiegłym wzrokiem wyhaczył parasole znanego wszystkim browaru, pokazał paluchem i tamtędy wszyscy się udaliśmy.
Sklep okazał się barem. Zakotwiczamy!
Ledwo się rozsiedliśmy, jak nagle ktoś z góry zaczął wykręcać mokre pranie.
Po przestudzeniu trasy można było ruszyć dalej. Przystanek był idealny, w idealnym miejscu i momencie. Każdy, kto miał pampersa, zachował go suchego.
Znowu mapa, bo ktoś położył więcej asfaltu, niż było na mapie.
Podjąłem decyzję o skręcie w lewo z asfaltu.
Jednak niekoniecznie dobrą, bo okazało się, że ktoś ma bardzo porządną drogę do posesji.
Wyszło ku nam 3 tambylców, którzy udzielili nam cennych wskazówek, jak dojechać do rezerwatu "Mokry Las". Dziękujemy, bo mapa przy takich radach i znajomości terenu się chowa. Ruszyliśmy z powrotem do asfaltu.
Ruszyliśmy w kierunku Siemkowic, jednak nie zdobywając tej miejscowości.
Temperatura i wilgotność do jazdy sprawiły, że każdy złapał oddech i można było zregenerować siły na parującym asfalcie.
Zjechaliśmy z asfaltu już w prawidłową drogę, niestety rezerwat w ogóle nie był oznakowany. Szkoda, bo to niestety dla turystów jest smutną wiadomością.
Dojechaliśmy do paru domostw Mokrego, które były zlokalizowane w środku lasu, z daleka od centrum. Było nawet jedno bocianie gniazdo, więc niektórzy z miasta widząc atrakcję w postaci boćka zrobili pamiątkową fotkę.
Monotematyczny dzisiaj jestem, ale znowu mapa.
Dopiero po pięciu minutach zorientowałem się, że to nie błąd w druku i mapy nikt wcale do góry nogami nie wydrukował, tylko ja źle trzymałem.
W tym samym czasie kitor zaznajamiał Krzysia z telefonem.
W końcu ruszyli!
Dojechaliśmy do miejscowości Laski, lecz żadnej takiej nie spotkaliśmy. Za to niestety mieli skrzyżowanie, więc znowu... co? Mapa.
Konfrontacja wersji elektronicznej z papierową.
Pieńki Laskowskie. Już za Laskami, których nie było.
Kościół. Skromny. Pewnie jest tam ksiądz z powołania.
W oczekiwaniu na Mrówka w lesie trzeba było zmienić olej. Serwis Spacar był na miejscu, ale daliśmy radę sami.
Dwie chwile na oddech gdzieś niedaleko Kochlewa.
Minęliśmy Kochlew i piękną ścieżką przy rzece dojechaliśmy do mostu w Krzeczowie.
Chwilę za Krzeczowem pożegnaliśmy fotoaparatkę Jolkę i fotoaparatka Krzysia a sami udaliśmy się do Kraszkowic, by tu zrobić już ostatni postój.
Jeszcze tylko...
Z Wierzhlasa ulicą Czereśniową do torów, następnie POW i POWoli niektóre człony zaczęły się odłączać. Pożegnaliśmy się w trakcie i tak wydeptaliśmy 70km.
Dzięki! Do następnego! :)
Trasa przebyta, to średnio 70km, nie należąca do najłatwiejszych.
Najsamprzód zebraliśmy się pod mym garażem, celem dopieszczenia mojego nowego nabytku. Walka z pedałami bywa męcząca.
Po uporaniu się z nimi czas na szybką kąpiel, gdzie naJEŻony dawid mył mi hakę, ja w odwdzięce dymałem jego przód.
Po kąpielach dobiliśmy na 10-tą pod Kałland, gdzie już większość się przegrupowywała.
W międzyczasie, gdy ja udałem się po naklejki dla dzieci masakry, cały peleton uciekł mi i zaczekali dopiero pod Mlekoluxem.
Już razem kolejny raz pokonywaliśmy "świetną" ścieżkę rowerową w Rudej.
Szczęśliwi odbiliśmy na asfalt i udaliśmy się między boiskiem i cmentarzem w stronę lasu.
Po zaskoczeniu nas przez parę kałuż po wjechaniu do lasu czas na przegrupowanie.
Okazało się, że Mrówek złapał kapcia i po dojechaniu na awaryjnych pod Jajczaki trzeba było zająć się tematem, bo już każdy, kto jechał z przodu, dymał.
Tech-support w mej wspaniałej osobie postanowił nie wziąć ani grosza za pomoc, mimo niedzieli.
Przy okazji zorganizowaliśmy zawody w dmuchaniu gumy na czas, niestety tylko ja brałem w nich udział, przez co też zająłem pierwsze miejsce.
Przesiadłem się na pompkę, bo jednak niekulturalność niektórych forumowiczów przekraczała wszelkie granice i naciskali mi na dętkę zmuszając przez to moje policzki do nadymania.
Po namierzeniu dziury językiem, przetarciu tarką i przyklejeniu Mrówkowi łatki, czas na wsadzenie na felgę.
Niektórzy eksperci krzyczeli: wentyl! wentyl! Tłumaczyłem, że dopiero po zakręceniu koła można wkręcić wentyl, jednak okazało się, że przy zakładaniu opony wentylek sobie uciekł z felgi.
Po jego lokalizacji, skręceniu do reszty roweru, ruszyliśmy dalej, na Łaszew, poprzez Jajczaki i Strugi.
Znowu kościół z nami wygrał, bo podczas mszy, wszelkie sklepy w Łaszewie były zamknięte. Mszyca normalnie!
Minęliśmy Łaszew, niestety ja nastawiony na postój w Łaszewie miałem migotanie komór, stan przedzawałowy, bracia mroczki i jescze innych parę niekorzystnych rzeczy, więc musiałem zrobić mały pitstop.
Niestety jak widać psychika odgrywa ogromną rolę, bo zdarzyło mi się coś takiego pierwszy raz. Zawsze szło wg planu.
Przód jak zwykle poszedł do przodu, a tył został w tyle. W międzyczasie fotoaparatka i jej nowozaręczony Krzysztof dobił dobili do nas w Łaszewie, gdzie już razem przemierzaliśmy dalszą trasę. W Przywozie przód czekał na tył i reprymendę.
Wiedzieliśmy, że Toporów nas nie zawiedzie. Sklep otwarty, czas na przystanek
Z racji tego, że nie jadłem śniadania aż dwóch namówionych przeze mnie kupiło mi po batoniku. Dziewczyny też miały czas na zamianę dwóch zdań typu: "jak się jedzie?", "skąd jesteś?" i takie tam. Wymieniły się też przepisami na zupę, między innymi na JEŻynową.
W tle naJEŻony bohater drugiego planu.
Po odpoczynku czas na dalszą jazdę. W stronę Kamionu.
Za Kamionem spora góra i kolejne kalorie spalone, parę owadów wypuszczonych w powietrze, i parę kropel potu spłyniętych po zmęczonych skroniach. A to dopiero 23 kilometr.
Pogoń za glizdą i resztą.
Niżankowice za chwilę, jedziemy praktycznie w jednym peletonie.
Niestety przy moich oponach przystosowanych typowo w teren musiałem dobić sobie parę atmosfer, bo czułem się, jakbym jechał czołgiem.
Przód znowu czekał.
Przeturlaliśmy się przez Niżankowice, znowu razem.
Ze śpiewem na ustach pokonywaliśmy trasę do drogi Działoszyn-Wieluń. A śpiewaliśmy tak dosadnie, że ludzie do płotów dochodzili, jeśli ktoś oczywiście płot posiadał.
Jak już było pośpiewane, dotarliśmy do głównej, by zapoznać się z mapą.
W tym samym czasie jakiś gość skosił słup. Słup był słaby, to się poddał. Jak reprezentacja.
Po sprawdzeniu mapy i napełnieniu bidonów wodą z kałuży, ruszyliśmy dalej, na Szczyty.
Przejechaliśmy przez Szczyty, dojechaliśmy do jakiejś głównej, niestety nie moje tereny i mapa znów poszła w ruch.
Tutaj prawie wszyscy, oprócz Mrówka, który jako jedyny postanowił poświęcić się i zrobić zdjęcie. Mrówek nie jest fotogeniczny, więc nie było wielkiej straty.
W drodze do Ożegowa Stefan zaczął pokazywać bieliznę i rozpraszać kierowców.
Ożegów, gdzie jeszcze nie wiemy, co nas czeka.
Zaczęło się zaczynać. Najsampierw pierwszy sklep zamknięty, a tu postanowiliśmy zrobić postój. Na szczęście masakra swym przebiegłym wzrokiem wyhaczył parasole znanego wszystkim browaru, pokazał paluchem i tamtędy wszyscy się udaliśmy.
Sklep okazał się barem. Zakotwiczamy!
Ledwo się rozsiedliśmy, jak nagle ktoś z góry zaczął wykręcać mokre pranie.
Po przestudzeniu trasy można było ruszyć dalej. Przystanek był idealny, w idealnym miejscu i momencie. Każdy, kto miał pampersa, zachował go suchego.
Znowu mapa, bo ktoś położył więcej asfaltu, niż było na mapie.
Podjąłem decyzję o skręcie w lewo z asfaltu.
Jednak niekoniecznie dobrą, bo okazało się, że ktoś ma bardzo porządną drogę do posesji.
Wyszło ku nam 3 tambylców, którzy udzielili nam cennych wskazówek, jak dojechać do rezerwatu "Mokry Las". Dziękujemy, bo mapa przy takich radach i znajomości terenu się chowa. Ruszyliśmy z powrotem do asfaltu.
Ruszyliśmy w kierunku Siemkowic, jednak nie zdobywając tej miejscowości.
Temperatura i wilgotność do jazdy sprawiły, że każdy złapał oddech i można było zregenerować siły na parującym asfalcie.
Zjechaliśmy z asfaltu już w prawidłową drogę, niestety rezerwat w ogóle nie był oznakowany. Szkoda, bo to niestety dla turystów jest smutną wiadomością.
Dojechaliśmy do paru domostw Mokrego, które były zlokalizowane w środku lasu, z daleka od centrum. Było nawet jedno bocianie gniazdo, więc niektórzy z miasta widząc atrakcję w postaci boćka zrobili pamiątkową fotkę.
Monotematyczny dzisiaj jestem, ale znowu mapa.
Dopiero po pięciu minutach zorientowałem się, że to nie błąd w druku i mapy nikt wcale do góry nogami nie wydrukował, tylko ja źle trzymałem.
W tym samym czasie kitor zaznajamiał Krzysia z telefonem.
W końcu ruszyli!
Dojechaliśmy do miejscowości Laski, lecz żadnej takiej nie spotkaliśmy. Za to niestety mieli skrzyżowanie, więc znowu... co? Mapa.
Konfrontacja wersji elektronicznej z papierową.
Pieńki Laskowskie. Już za Laskami, których nie było.
Kościół. Skromny. Pewnie jest tam ksiądz z powołania.
W oczekiwaniu na Mrówka w lesie trzeba było zmienić olej. Serwis Spacar był na miejscu, ale daliśmy radę sami.
Dwie chwile na oddech gdzieś niedaleko Kochlewa.
Minęliśmy Kochlew i piękną ścieżką przy rzece dojechaliśmy do mostu w Krzeczowie.
Chwilę za Krzeczowem pożegnaliśmy fotoaparatkę Jolkę i fotoaparatka Krzysia a sami udaliśmy się do Kraszkowic, by tu zrobić już ostatni postój.
Jeszcze tylko...
Z Wierzhlasa ulicą Czereśniową do torów, następnie POW i POWoli niektóre człony zaczęły się odłączać. Pożegnaliśmy się w trakcie i tak wydeptaliśmy 70km.
Dzięki! Do następnego! :)